Odwiedziła mnie koleżanka. Ona i jej chłopak niedawno obchodzili pierwszą rocznicę bycia razem, a wiedziałam, że on szykuje dla niej jakąś niespodziankę, więc w przerwie między jednym a drugim drinkiem, spytałam, jak udało się świętowanie.
Ona w płacz. Że niby wszystko było pięknie, spędzili razem weekend, byli tu i tam, robili to i tamto, ale na sam koniec straszliwie się pokłócili. I że on się teraz nie odzywa, nie odpowiada na wiadomości, a miał do niej przyjechać w sobotę, ale pewnie nie przyjedzie, bo to już koniec. Co chwilę zerka z nadzieją na telefon, że może jednak, ale nie, nic tam nie ma, więc smutek i jeszcze więcej łez.
A ja czuję się, jakbym miała déjà vu. Bo to już chyba trzeci raz, albo i czwarty nawet.
Problem w tym, że oni się diametralnie od siebie różnią. Ona przejmuje się wszystkim, po nim wszystko spływa. Ona analizuje i dramatyzuje, on puszcza w niepamięć. Ona robi z igły widły, on zawsze widzi światło w tunelu. Więc kiedy się pokłócą, dla niego to tylko przelotna chmura na nieboskłonie ich związku, a dla niej - koniec świata.
Czy taka karuzela ma sens na dłuższą metę? Ano, według niej, ma.
Bo ona go kocha i nie wyobraża sobie życia bez niego. Choć bez niego pewnie rzadziej by płakała. Ale nic to, miłość jest warta tego, by wylać przez nią ocean łez, prawda?
Według mnie - niekoniecznie.
Ale może to ze mną jest coś nie tak. Bo przecież ludzie szaleją na punkcie miłości nie od dziś. Mówi się, że to ona sprawia, że świat się kręci. Na pewno sprawia, że kręci się szołbiznes. Wystarczy pomyśleć, ile o miłości napisano piosenek, od ckliwych, romantycznych ballad po gniewne porozstaniowe kawałki. A są przecież jeszcze filmy, książki, wiersze...
Miłość, o której piszą i śpiewają, zawsze jest wielka i wszechogarniająca. Ona nie może bez niego żyć, dla niego ona jest całym światem.
I tak sobie myślę, że to cholernie niebezpieczna i toksyczna sytuacja. Bo ludzie przychodzą i odchodzą, a miłość, która kiedyś płonęła żywym blaskiem, może się wypalić. Albo może zdarzyć się coś, co sprawi, że tej drugiej osoby zabraknie. Co wtedy? Podciąć sobie żyły, bo jak to tak, dalej iść przez życie bez niego/niej? Do końca życia rozpamiętywać dawne dzieje i nie pozwalać sobie na odrobinę szczęścia?
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie tak się torturują.
A Wy?
Właśnie przeczytałam książkę dokładnie o tym traktującą. Wniosek w niej wysnuty jest dokładnie taki sam jak Twój - takie związki, na dłuższą metę, sensu nie mają. I z tym się zgadzam zupełnie, bo w jednym taki byłam - totalna huśtawka emocjonalna, która owszem, buja się i bardzo wysoko, i bardzo nisko, ale to "bujanie się" nigdzie prowadzi...
ReplyDelete