Ubiegły weekend spędziłam na intensywnym imprezowaniu. Tak się składa, że spora część moich klubowych znajomych to ludzie młodsi ode mnie o 10 lat albo i więcej. Spodziewałam się więc, że będą energiczni, pełni życia i gotowi przetańczyć dwie noce pod rząd bez większego problemu.
Cóż, pomyliłam się.
Zaczęło się od pewnej panny, która ostatnio uciekła z imprezy, wymawiając się bólem głowy. Tym razem z głową było wszystko w porządku, za to zaczął ją męczyć okropny ból brzucha. Ewakuowała się więc po niecałych trzech godzinach. Ciekawostka: tyle samo czasu spędziła, szykując się do wyjścia... Przypuszczam, że dziewczę należy do gatunku, któremu bardziej zależy na zrobieniu odpowiedniego wrażenia, niż na dobrej zabawie. Cóż, nie wnikam.
Wraz z nią wykruszyła się druga panna. Wiadomo, czego się nie robi w imię przyjaźni.
Młodzieniec, który nam towarzyszył, miał ogromną ochotę zostać do końca. Cóż z tego, skoro dwie pozostałe dziewoje stwierdziły, że "nie czują klimatu", a jedna z nich zaczęła stękać, wzdychać i stroić kwaśne miny... Młodzieniec robił za kierowcę. No i tym sposobem wyszli wszyscy. Gdzieś tak koło 3:30 nad ranem.
Tymczasem ja, pani po trzydziestce, bawiłam się w najlepsze do świtu. A następnej nocy zaliczyłam powtórkę z rozrywki.
I tak się teraz zastanawiam, czy całe to młode pokolenie jest takie wydelikacone? Takie pozbawione energii, wiecznie zmęczone, narzekająco-jęczące? Czy może to kwestia wychowania i ci, którzy nie wszystko dostawali podane na tacy pod wielkopański nosek, mają więcej ikry, natomiast ci, na których od najmłodszych lat chuchano, dmuchano i trzymano ich pod kloszem, wyrastają na narzekające panny i biadolących młodzieńców?
Doprawdy, czasem mam wrażenie, że 20 to nowe 60: a to jakiś ból, a to zmęczenie, a to ogólne niechciejstwo... Skąd się to bierze?
Żałuję, że nie mogę wydestylować tego składnika, który daje mi energię do życia, i przerobić na pigułki. Sprzedawałabym je tym wszystkim młodym zmęczonym i zostałabym milionerką.
Chociaż... I bez tego czuję się, jakbym wygrała milion w totka. No bo spójrzmy prawdzie w oczy, mało która trzydziestoparolatka ma tyle ikry co ja. A to jest lepsze i ważniejsze niż nawet największe pieniądze.
Jak Ty masz trzydzieściparę lat...., to ja jestem świętą krową :D A myślę, że tak jak napisałaś - chodzi o "pokazanie się" ("bywać", gdzie wypada bywać). Nie rozumiałam tego nigdy. Iść na imprezę i się nie bawić (pomijając sytuacje smutne, które mogły na owej party wystąpić). Jest też szansa, że powody "bóli" są inne... (może trzymanie pod kloszem, może nieobecni rodzice albo hipochondria - masa innych możliwości - gdyby to było takie proste, po ulicach chodziliby tylko zdrowi, szczęśliwi, energiczni, zmotywowani ludzie :D) a te pigułki - chętnie bym z Ciebie wykrzesała, przydałyby się właśnie teraz! :) Pozdrawiam!
ReplyDeleteNieska, wierz lub nie, ale w tym roku koncze 32. A czuje sie, jakbym konczyla 23 :P
ReplyDeleteCos jest na rzeczy z tym "bywaniem" chyba... I tez tego nie rozumiem. Ale coz, sa tacy, ktorym bardziej zalezy na dobrych zdjeciach z imprezy niz na dobrej zabawie...
Przesylam paczuszke skondensowanej energii ^^
Też czasami odnoszę wrażenie, że 20-latkowie są jacyś tacy zmarudzeni, obolali i często się zachowują jakby im mózgi na wakacje wyjechały...
ReplyDeleteHmm... Ja nie imprezuję, ale to nie znaczy, że jestem wiecznie zmęczona. To po prostu nie moja bajka. Podziwiam Cię - dwie noce z rzędu szaleć do rana...? Ja bym umarła. A jakbym przeżyła, to potem przez tydzień bym spała ;)
ReplyDeleteNo ale - moje szaleństwo to czytanie do białego rana ;)
A może to zblazowanie? Kiedy miałem lat dwadzieścia - dwadzieścia parę, wizja imprezy działała na mnie jak środek dopingujący i nie było bata, żebym wyszedł z niej przed porankiem. Tyle, że wtedy nie bardzo miałem warunki do częstego imprezowania, dwa - trzy razy w miesiącu to max. Teraz może dwudziestolatkom dużo łatwiej wyjść na imprę, ale w związku z tym mniej to rajcuje.
ReplyDelete