Raz na jakiś czas łapie mnie faza na odchudzanie.
Nie wiem, skąd mi się to bierze. Wspomniana faza nachodzi mnie zwykle zupełnie niespodziewanie, nie spowodowana żadnymi obiektywnymi przyczynami w rodzaju komentarzy cioć i babć, że "dobrze wyglądam" czy nagle zbyt opiętych spodni. To nawet nie kwestia pory roku, bo choć, owszem, wiosną zdarza się częściej, to niekiedy pojawia się także na jesieni, a nawet - o zgrozo! - w okolicach świąt.
Cóż zrobić, tak mam i już.
Traf chciał, że faza naszła mnie jakiś tydzień temu. Pierwsze objawy pojawiły się nieco wcześniej: niepokojące myśli o tym, że wypadałoby coś ze sobą zrobić, że lato i sezon bikini (choć w tym roku żadnego plażowania nie planuję), że jak zrobi się cieplej, to fajnie będzie odsłonić trochę zgrabnego ciałka (tja, cieplej, na Wyspach...) i że w ogóle będę strasznie z siebie dumna, jak już zrobię się lekka jak piórko.
W końcu stwierdziłam: trudna rada, czas się odchudzać i tyle.
Tym sposobem siedzę aktualnie za biurkiem, słuchając kiszek grających marsza (a marsz ów brzmi zdecydowanie żałobnie), popijając wodę i udając, że wcale nie jestem głodna. Z pozoru nawet nieźle mi idzie. Ba, nawet się uśmiecham.
Nikt nie wie, że uśmiecham się do zdjęć smakowitych czekoladowych brownies z solonym karmelem, rumianej pizzy z ciągnącym się serem, cudnych, piętrowych burgerów z chrupiącymi frytkami...
Daję słowo, tym, którzy próbują się odchudzić, należałoby odłączyć internet.
Patrzę więc, ocierając cieknącą ślinkę, brzuch burczy, a ja powoli dochodzę do wniosku, że życie bez odrobiny przyjemności jest zupełnie pozbawione sensu. A skoro jedzenie daje mi przyjemność, to głupotą byłoby go sobie odmawiać, prawda? Kto wie, czy dziś, wracając do domu, nie wpadnę pod samochód i nie pożegnam się z życiem, zdążywszy jeszcze pomyśleć przed śmiercią, że trzeba było zjeść te lody albo czekoladkę...
I tak oto znów przegrywam. Albo wygrywam, w zależności od tego, jak na to spojrzeć.
Może, zamiast się odchudzać, pora zapisać się na jakiś kurs samoakceptacji.
Też mnie takie fazy nachodzą. Walczę z nimi dzielnie czekoladą ;)
ReplyDelete