Pamiętam, jak ekscytujący i stresujący zarazem był proces kupowania mieszkania. Nieskończone godziny spędzone na telefonie z prawnikami, doradcami kredytowymi i innymi ludźmi posługującymi się dziwnym, niezrozumiałym żargonem. Pamiętam to uczucie, kiedy w końcu odebraliśmy klucze i zwieźliśmy cały swój (wtedy jeszcze niewielki) dobytek, po czym, zajadając pizzę na wynos, padliśmy na podłogę, wykończeni, ale szczęśliwi.
Po latach dzielenia mieszkań z ludźmi, dobrze było w końcu mieć miejsce, które mogłam nazwać domem.
7 lat później i nadal tu mieszkam, nadal lubię to miejsce. Ale coraz częściej (niechętnie, ale jednak) myślę o przeprowadzce.
Po tych wszystkich latach nie mam najmniejszej ochoty porzucać mojego domu. Zwłaszcza, że to bardzo przyjemne miejsce, wystarczająco przestronne, byśmy dawali radę mieszkać w nim razem bez niezręcznych sytuacji. No i są jeszcze koty: niełatwo jest znaleźć w Londynie (albo gdziekolwiek indziej) mieszkanie, jeśli ma się zwierzaki, a zostawienie ich - nawet pod jego troskliwą opieką - złamałoby mi serce.
Ale odnoszę dziwne wrażenie, że mieszkając razem, wciąż trzymamy się wątłych nitek nadziei. Albo, dokładniej rzecz ujmując, że on się ich trzyma.
Snuję się po mieszkaniu, dotykam ścian, które od lat są moją ostoją, siadam na balkonie i oglądam zachód słońca. Tak, to jest dom, to miejsce, w którym chciałabym zostać.
Ale czasem nie ma innego wyjścia jak tylko odejść.
Prawda?
Oj ciężko, ciężko...
ReplyDeletePo poprzednim rozstaniu mieszkałam z moim ex przez kilka miesięcy. Było okropnie, i z wielką ulgą w końcu się wyprowadziłam. Ale to nie był mój prawdziwy dom...
Trzymam kciuki za dobrą decyzję :)