Monday 16 October 2017

Slimelight. 30 lat legendy.

Kiedy klub obchodzi trzydzieste urodziny, wiesz, że robią coś dobrze.

Slimelight, najdłużej działający alternatywny klub na świecie, działa w swojej obecnej lokalizacji - Electrowerkz - od 30 lat, ale jego korzenie sięgają trochę dalej w czasie, do połowy lat 80, kiedy operował pod nazwą The Kit Kat Club. Nazwa Slimelight pojawiła się po raz pierwszy w roku 1987 i jest ukłonem w stronę innego klubu, The Limelight, bo w tamtym okresie oba wydarzenia odbywały się w nieużywanych kościołach.

Slimelight, albo Slimes, jak pieszczotliwie nazywają klub jego stali bywalcy, jest otwarty w każdą sobotę (wyjątkiem jest okres świąteczny, o ile wypada w sobotę) i w sylwestrową noc, od 11 wieczorem do 7:30 rano, więc jeśli jesteś nocnym markiem, to miejsce dla Ciebie. W porównaniu do innych klubów w Londynie, wstęp nie kosztuje wiele: £5 dla członków, £8  dla pozostałych. Początkowo do klubu mogli wejść tylko członkowie, a żeby nim zostać, potrzebna była rekomendacja przynajmniej dwóch aktualnych członków. Można też było wnieść do klubu własny alkohol. To się zmieniło w latach 90, kiedy Electrowerkz uzyskało licencję na sprzedaż alkoholu. Mimo to napoje wyskokowe są nadal w przystępnych cenach, zwłaszcza jeśli porówna je się z cenami w innych lokalach, więc o ile nie pijesz jak szewc, noc w Slimes nie wypali Ci dziury w kieszeni.

Od czasu do czasu Slimelight gości artystów grających na żywo, czasem przed klubową nocą, czasem w jej ramach. Wśród wykonawców, którzy tam występowali, można wymienić VNV Nation, Rotersand, 3 Teeth, Combichrist i Suicide Commando.

Klubowicze mają zwykle do dyspozycji dwa parkiety (jeden z tradycyjnym gotyckim rockiem, post punkiem i darkwave, drugi z EBM, industrialem, aggrotechem i futurepopem), a przy specjalnych okazjach dochodzi do tego jeden albo dwa (industek/noise/Wax Trax i lata 80). Slimelight to stały element londyńskiego życia nocnego i sceny alternatywnej. Jeśli siedzisz w tych klimatach i planujesz wycieczkę do Londynu, koniecznie wpadnij z wizytą, przetańcz całą noc, poznaj podobnych sobie ludzi i baw się do rana do muzyki, którą kochasz.

Niektórzy mówią, że lokal jest obskurny (spoiler: trochę jest, ale to tylko dodaje smaczku), muzyka nigdy się nie zmienia (kolejny spoiler: zmienia się - w setach regularnie pojawiają się nowe kawałki), a do Slimelight przychodzi coraz mniej ludzi (to, niestety, prawda; podejrzewam, że dlatego, że scena się starzeje, a ludzie, którzy dawniej wychodzili co weekend, teraz robią to tylko raz na kilka miesięcy). Jedno jest pewne: nie ma drugiego takiego miejsca jak Slimelight.

Bar z wagonem w Electrowerkz, siedzibie Slimelight, to doskonałe miejsce na relaks po hulankach na parkiecie.


Pamiętam mój pierwszy raz, w 2005, wkrótce po moim przyjeździe do Londynu. Nie znałam nikogo, więc poszłam sama, nie rozmawiałam z nikim, przetańczyłam całą noc i... znakomicie się bawiłam. Z czasem Slimes stał się moim drugim domem i spotkałam tam wielu wspaniałych ludzi, z których część mogę spokojnie nazwać przyjaciółmi.  Najlepsze jest to, że jeśli czuję się przybita, noc w Slimelight zawsze poprawia mi humor. Bez względu na to, czy mam ochotę potańczyć, posocjalizować się czy po prostu pogapić się na ludzi, wyjscie do Slimes to zawsze dobry pomysł.

Wiem, że wielu ludzi z tzw. sceny alternatywnej cierpi na fobie społeczne i unika klubów jak zarazy. Ale miejsca takie jak Slimelight są zwykle pełne przyjaznych, otwartych ludzi, którzy nie oceniają innych. Więc mała rada: wyjdź z domu i ruszaj do klubu. Nawet jeśli jesteś wyjątkowo nieśmiały i nie chcesz z nikim rozmawiać, może się okazać, że będziesz się bawić lepiej, niż przypuszczałeś, że jest to możliwe.

I kto wie, może - tak jak ja - znajdziesz swój drugi dom.

Jeśli chcesz na bieżąco śledzić nadchodzące wydarzenia, obserwuj oficjalnego Facebooka klubu:
https://www.facebook.com/SlimelightOfficial/

Saturday 27 May 2017

Wave-Gotik-Treffen. Poradnik pakowania.

To już zaraz! W środę wyjeżdżam na mój najulubieńszy festiwal na świecie, Wave-Gotik-Treffen. Zazwyczaj zostawiam pakowanie na ostatnią chwilę, w efekcie czego na dwie godziny przed wyjazdem w panice szperam w mojej bardzo monochromatycznej szafie, szukając właśnie tej konkretnej czarnej sukienki, zgarniam z toaletki wszystkie kosmetyki prosto do gustownej plastikowej torby, no i oczywiście zapominam czegoś totalnie niezbędnego, jak szczoteczka do zębów czy paszport. No dobra, to ostatnie się jeszcze nie zdarzyło, ale zdarzyć się może.

W tym roku mam kilka dni wolnych przed wyjazdem, więc postanowiłam ogarnąć temat wcześniej. Tym sposobem walizka już stoi spakowana, a ja pękam z dumy, że taka jestem zorganizowana.

Poza oczywistymi oczywistościami, takimi jak ciuchy i buty i kosmetyki, jest kilka rzeczy, które zawsze zabieram ze sobą na WGT (i na inne festiwale). Na mojej liście rzeczy niezbędnych znajdują się, między innymi:

1. Plastry na pęcherze. Naklejam je na problematyczne miejsca na stopach jeszcze przed wyjściem na miasto. Festiwal jest rozrzucony po całym mieście, a nabijanie kilometrów w New Rockach czy innych Demoniach może się skończyć zmasakrowanymi stopami, więc robię wszystko, co w mojej mocy, żeby mnie to nie spotkało. W końcu nie chcę przegapić czegoś z powodu utraty zdolności chodzenia. A skoro już o stopach mowa, warto zabrać ze sobą najwygodniejsze buty, jakie masz. W poniedziałek można zaobserwować sporo gotów w trampkach czy sandałach. To ma sens; nie ma go natomiast cierpienie katuszy tylko po to, żeby wyglądać dobrze.
2. Przejściówka do gniazdka. W kontynentalnej Europie to nie problem, ale jeśli przyjeżdzasz z innych stron, możesz się grubo zaskoczyć, kiedy okaże się, że twoja wtyczka za cholerę nie pasuje do gniazdka.
3. Tabletki przeciwbólowe. Nie ma zmiłuj, przy takiej ilości imprezowania któregoś dnia na pewno obudzisz się z pulsującą bólem łepetyną. W takim momencie ostatnie, na co masz ochotę, to wycieczka do apteki w poszukiwaniu czegoś na Kopfschmerzen.
4. Żel do odkażania dłoni. Bo na pewno zdarzy ci się jeść coś z któregoś ze stoisk bez możliwości umycia rączek przed posiłkiem. Ja swój przelałam w ten uroczy pojemniczek w kształcie nietoperza, za co należą mi się dodatkowe punkty mroku.

Ja sem netoperek!


5. Bank energii. Nawet jeśli za granicą nie będziesz używać telefonu tak często jak u siebie, nie jest fajnie, kiedy bateria padnie w środku nocy, właśnie wtedy, kiedy planowałeś zadzwonić do znajomych i sprawdzić, gdzie się bawią.
6. Zatyczki do uszu i maska na oczy. Nie łudź się, długo sobie nie pośpisz - jeśli jesteś choć trochę jak ja, w łóżku będziesz lądować, kiedy za oknem będzie już widno, Ja robię wszystko, żeby te 2-3 godziny snu na dobę były porządne i konkretne. Nie umiem spać, kiedy jest jasno, a do tego mam lekki sen i budzi mnie każdy dźwięk, więc zatyczki i maskę biorę musowo.

A co jest na twojej liście rzeczy niezbędnych

Saturday 20 May 2017

Co kryje głębia. "Zapisane w wodzie", Paula Hawkins.

Z płynącej przez miasteczko rzeki policja wyławia zwłoki kobiety. Poprzedniego lata w rzece znaleziono ciało wrażliwej nastolatki. To nie pierwsze kobiety, które straciły życie w tych ciemnych wodach; ich śmierci burzą powierzchnię, odkrywając sekrety, które od dawna kryły się na dnie,

W środku tego wszystkiego, pozostawiona sama sobie, jest samotna piętnastolatka. Pozbawiona rodziców i przyjaciół, nagle znajduje się pod opieką siostry swojej zmarłej matki, przerażającej, obcej kobiety, która wbrew sobie zostaje wciągnięta w wir wydarzeń w miasteczku, z którego uciekła i do którego nigdy nie zamierzała wracać.

Paula Hawkins zadebiutowała fantastyczną, mroczną "Dziewczyną z pociągu", dzięki której błyskawicznie stała się rozpoznawalna i porównywana do takich pisarzy jak Gillian Flynn i S. J. Watson. Jej druga powieść, "Zapisane w wodzie", to również zagmatwana, pełna tajemnic historia, ale tu kończą się podobieństwa do debiutanckiej powieści Hawkins. "Zapisane w wodzie" nie jest w żadnym wypadku kalką; to zupełnie nowa opowieść.

Hawkins wydaje się posiadać wyjątkowy talent do budowania postaci. Wrażliwe i pełne wad, a jednocześnie silne i twarde, zdają się tak realne jak ludzie wokół nas. Popełniają błędy, płacą za nie, robią straszne rzeczy i wspaniałe rzeczy i tchórzliwe rzeczy, i wszystko pomiędzy. I może właśnie dlatego tak łatwo się z nimi utożsamiać.

Sama historia wije się jak rzeka, a nieoczekiwane zwroty akcji sprawiają, że trudno się od niej oderwać. Sekrety wychodzą na jaw stopniowo, powoli, i kiedy myślisz sobie, że wszystko jest już jasne, nagle okazuje się, że byłeś w błędzie.

Nie jest łatwo napisać drugą powieść, jeśli debiutancka stała się sensacją. Nie jest łatwo uciec od porównać. Moim zdaniem, Paula Hawkins dała radę. "Zapisane w wodzie" zdecydowanie nie jest gorszą książką niż jej debiutancka powieść; jak dla mnie, jest nawet lepsza i nie mogę się doczekać kolejnych.

"Zapisane w wodzie" ukazało się w Polsce nakładem Wydawnictwa Świat Książki,



Tuesday 16 May 2017

Wave Gotik Treffen 2017. 5 zespołów, z którymi warto się zapoznać.

Sezon festiwalowy zbliża się wielkimi krokami, a moje ulubione wydarzenie roku jest tuż za rogiem. Wave Gotik Treffen, najstarszy i największy gotycki festiwal na świecie, obchodzi w tym roku swoją 26 rocznicę. Impreza ta to coś więcej niż festiwal muzyczny; jak sugeruje nazwa, to spotkanie ludzi, którzy oscylują w podobnych, mrocznych klimatach. Każdego roku w zielonoświątkowy weekend Lipsk zalewa morze czerni. Skomplikowane stroje i makijaże nie z tego świata przeplatają się ze znoszonymi buciorami i koszulkami z logo zespołów. Bez względu na to, czy lubisz tańczyć do białego rana, czy wolisz po prostu napić się w gronie starych i nowych znajomych, rozmawiając o sprawach ważnych i błahych, Wave Gotik Treffen trafi w twoje gusta, jeśli masz w sobie gotycką żyłkę.

Ale festiwal nie byłby festiwalem bez najważniejszego składnika: muzyki. Jeśli kręcą cię znane nazwy, to raczej nie znajdziesz na Wave Gotik Treffen wiele dla siebie, ale jeśli lubisz odkrywać nowe i dziwne brzmienia, nie będziesz rozczarowany.

Co roku staram się posłuchać wszystkich zespołów, które pojawiły się w lineupie, i co roku odkrywam coś nowego i interesującego. To moje 5 odkryć tegorocznego składu. Posłuchaj!


Desperate Journalist

Sami opisują siebie jako "migoczący post-punk" i wydaje mi się, że to określenie trafia w sedno. Ten pochodzący z Londynu i uformowany w 2012 zespół, którego brzmienie charakteryzuje się zniewalająco pięknymi wokalami i magnetycznymi gitarami, wydał swój drugi album, Grow Up, w marcu tego roku. Wkrótce zagrają w moim mieście, ale mam nadzieję zobaczyć ich również na WGT.




Ritual Howls

"Spotkanie industrialnego rocka z kinowym deathrockiem" - tak brzmi opis na stronie zespołu. Z ponurymi, przygnębiającymi tekstami i surrealistycznym, klimatycznym brzmieniem, ten pochodzący z USA zespół przypadnie do gustu wielbicielom Soft Kill i Ash Code.



V2A

Jeśli jesteś wielbicielem mocnych, soczystych beatów, koniecznie musisz się zapoznać z tym projektem. Istnieją od 2001 i grają twardy EBM/industrial. Ich najświeższy album, Heretic, ma wyraźnie postapokaliptyczny klimat, a ich występy na żywo są niesamowicie energiczne. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę ich w Lipsku.




Esben and the Witch

Pierwszy raz usłyszałam ich w 2014, kiedy grali jako support przed Sólstafir w małym klubie w północnym Londynie, i zostałam momentalnie oczarowana. Muzyka tego trio z Brighton jest jednocześnie pierwotna i subtelna, i kojarzy mi się z bajkami, które są zbyt straszne, by opowiadać je dzieciom, ale których te nie mogą przestać słuchać.




Fïx8:Sëd8

To jeden z najciekawszych projektów dark electro, na które trafiłam w tym roku. Te skomplikowane, wielowarstwowe krajobrazy dźwięków są dziełem niejakiego Martina Sane, który jest mózgiem całej operacji. Najnowszy album, Foren6, ujrzy światło dzienne 19 maja, więc tuż przed WGT.




A Wy wybieracie się na jakiś festiwal w tym roku? A może odkryliście ostatnio muzykę, którą chcielibyście się podzielić ze światem?




Thursday 11 May 2017

Tam dom twój, gdzie dziwactwa twoje.

Kiedy przyjechałam do Wielkiej Brytanii, nie mogłam zrozumieć, jak można pić herbatę z mlekiem. W Polsce robiły to tylko ciężarne i karmiące kobiety, a ja nie byłam ani jedną, ani drugą. Uparcie broniłam swoich racji i wzbogacałam smak mojej herbaty miodem i cytryną, ignorując dziwne spojrzenia ze strony pracowników kawiarni i kolegów z pracy.

12 lat później, siedzę za biurkiem, popijając herbatkę z mlekiem, i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej.

Kiedy przeprowadzasz się do nowego kraju, pewne rzeczy nieuchronnie cię zaskakują. Do niektórych przyzwyczajasz się dość szybko. Dziś nie wiem, jak żyłam bez całodobowego sklepu pod domem, kasjerów podających mi resztę prosto do ręki i porządnego angielskiego śniadania (ale bez fasolki). Do innych, jak właśnie do herbaty z mlekiem czy jeżdżenia po "niewłaściwej" stronie ulicy, przyzwyczajałam się stopniowo, ale w końcu stały się zwyczajne i normalne. Przyswajasz slangowe wyrażenia i idiomy, i nawet, jeśli mówisz z wyraźnym akcentem, sam język, którego używasz, markuje cię jako "tutejszego". Bez zbędnych starań, zapuszczasz korzenie. Jesteś w domu.

Ja jestem.

Wciąż są rzeczy, do których nie mogę się przyzwyczaić. Jak na przykład dwa krany. Podczas kiedy na całym świecie z kranu leci woda, której można dotknąć, Brytyjczycy nadal upierają się przy: a) wrzątku, b) lodowatej wodzie. Serio, dlaczego?

Hmm. Odmrożenia czy oparzenia? Trudny wybór...

Albo taki Marmite. Podobno są ludzie, którzy go lubią. Podejrzewam, że są skrytymi masochistami.

Albo obsesja na punkcie ogródków. Nie ma znaczenia, że twój ma wielkość kartki A4, czasem spędzenie dnia w lokalnym centrum ogrodniczym jest absolutnie niezbędne.

"Mój ogród to moja duma."

Są pewne brytyjskie dziwactwa, których nawet Brytyjczycy nie rozumieją, i nie ma w tym nic złego. Bo czasem nie chodzi o to, by zrozumieć. Czasem wystarczy po prostu zachować spokój i robić swoje.

Wednesday 10 May 2017

Ponury got, radosny got. Obalamy mity.

Jest piękny, słoneczny dzień, a ja siedzę na tarasie w pracy, zajadając pyszny lunch. Wokół mnie rozbrzmiewają odgłosy ruchliwego miasta. Przewracam stronę książki, którą właśnie czytam. Za kilka godzin będę w domu, przytulę koty. Pewnie coś tam upichcę, może posłucham muzyki, może obejrzę film. Będę się cieszyć drobiazgami.

Jak zawsze.

Jest taki popularny mit, że goci są zawsze ponurzy, nieszczęśliwi i/lub wściekli. Że nigdy się nie uśmiechamy i na okrągło narzekamy na wszystko i wszystkich. Że wszystkich nas łączy głęboka niechęć do życia i świata.

Wiadomość dnia: to totalna bzdura.

Jeśli w to nie wierzysz, zrób mi przysługę i wybierz się raz do gotyckiego klubu. Widzisz tych wszystkich świrów i dziwaków, radośnie pląsających po parkiecie w rytm Siouxsie and the Banshees i śpiewających w głos razem z Peterem Murphym? Tak, te zdumiewająco żywotne stworzenia to właśnie goci. Pewnie, zawsze znajdzie się ktoś, kto snuje się po klubie ze smutną miną, zwykle nie bez powodu: skończyły mu się pieniądze na piwo, poprztykał się z przyjacielem, a może po prostu jest trochę zmęczony. Każdemu może się zdarzyć, prawda? I tak, część z tych wesolutkich jest taka dzięki rozmaitym substancjom. Krótko mówiąc, jak w każdym innym klubie.

Jeśli spodziewasz się ujrzeć samotne, smutne kreatury, chowające się po kątach i piszące pełną gniewu poezję albo płaczące nad losem świata, to mocno się zaskoczysz. Zamiast tego zobaczysz gromadki ludzi rozmawiających ze sobą, pijących, tańczących. Ba, niektórzy z nich mogą się nawet - o zgrozo! - uśmiechać.

Zmierzam do tego, że choć wyglądamy inaczej niż większość ludzi i lubimy inne rzeczy, ale potrafimy się też cieszyć zwykłymi drobiazgami. jak każdy inny człowiek. Ba, powiedziałabym nawet, że mamy więcej powodów do radości niż nie-goci. Bo radują nas rzeczy "normalne" (kubek kawy o poranku, dobre jedzenie, spacer nad rzeką) i te trochę mroczniejsze (nocna burza z piorunami, filmik ze słodkim nietoperkiem, mrożąca krew w żyłach książka).

Nemi wie, jak cieszyć się z małych rzeczy.


To, że nosimy się na czarno, wcale nie oznacza, że nasze życia to jedna wielka czarna mizeria, tak samo, jak ludzie, którzy preferują pastele, nie muszą być wiecznie uśmiechnięci i zadowoleni. Nikt zresztą nie wysnuł jeszcze tak absurdalnego przypuszczenia, więc dlaczego wysnuwać równie idiotyczne na temat gotów?

Saturday 6 May 2017

20 rzeczy, których nie usłyszysz od gota.

No więc dziś rano wciągnęła mnie YouTube'owa czarna dziura. Każdemu się zdarza: oglądasz jedno video, potem kolejne, aż nagle okazuje się, że minęły trzy godziny... Mniejsza o to. W każdym razie przypadkiem trafiłam na ten filmik, i ten, i jeszcze ten. Jeśli masz ochotę trochę się pośmiać, koniecznie je obejrzyj. Serio.

Naturalnie, w mojej głowie natychmiast zaczęła się formować moja własna lista rzeczy, których got z pewnością nie powie. A że jestem noga, jeśli idzie o nagrywanie i edytowanie filmów, postanowiłam spisać to wszystko, zanim zniknie na dobre w mrokach niepamięci.*

I oto jest: 20 rzeczy, których got nie powie.

  1. "Uwielbiam robić zakupy wiosną i latem. Tyle ślicznych pasteli i kwiatowych motywów! Zimowe ubrania są potwornie nudne. Pamiętasz zeszłą jesień? Wszędzie tylko czarny aksamit. Komu to potrzebne?"
  2. "Oczywiście, że możesz dotknąć moich włosów i tatuaży i ubrań! Wiem, że wcale nie pytałeś o zgodnę, ale naprawdę nie musisz. To przecież zupełnie normalna sprawa. Nie ma nic złego w naruszaniu osobistej przestrzeni kogoś, kto wygląda trochę nietypowo."
  3. "Ech, chyba robię się za stara na te wszystkie gotyckie bzdury."
    Starość też radość.
  4. "Wave Gotik Treffen? Nieee, lepiej jedźmy gdzieś w ciepłe kraje, będziemy leżeć nad basenem i pracować nad opalenizną."
  5. "Ojej, jaka ładna sukienka! Ciekawe, czy mają ją w różowym."
  6. "Czy ja aby nie przesadziłam z eyelinerem?"
  7. "Nic tak mi nie schlebia jak chamski podryw ze strony przypadkowych buców i robienie ze mnie fetyszu przez spoconych wąsaczy."
  8. "Nietoperze? Fuj."
  9. "Ej, przypomnij mi, kiedy jest to całe Halloween."
  10. "No jasne, że czczę diabła. Masz rację, wszyscy goci to sataniści."
  11. "Faceci naprawdę nie powinni nosić makijażu, to nie w porządku."
  12. "Pewnie, że mogę ci zrobić makijaż na Kruka. W końcu jesteśmy przyjaciółmi."
  13. "Jeśli naprawdę chcesz być gotem, to lepiej zacznij się ciąć."
  14. "Mój ulubiony gotycki zespół? Trudny wybór między Evanescence a Marilynem Mansonem."
  15. "No, czas zrobić pranie. Lepiej posortuję ubrania według koloru."
    Czarno to widzę...
  16. "Zmierzch to moja ukochana książka o wampirach. Tyle głębi, wspaniałe postaci... No, miodzio. To najlepsza historia miłosna, jaką widział świat."
  17. "Więc powiedział mi, że byłabym ładniejsza bez tego makijażu i kolczyków i czarnych ciuchów. No to się zmieniłam. I nie, on wcale nie jest dupkiem, on po prostu wie, co dla mnie dobre."
  18. "Jasne, że lubię, kiedy przypadkowi nieznajomi wytykają mnie palcami i krzyczą do mnie na ulicy. Gdyby nie oni, nigdy bym się nie domyśliła, że jestem gotem."
  19. "Zgadza się, idę na pogrzeb. W innych okolicznościach nie ubrałabym się przecież na czarno."
  20. "Dobra, mam wystarczająco dużo butów."
A może Wam, drodzy czytelnicy, przychodzi do głowy coś jeszcze? Albo jesteście gotami, a jednak zdarzyło Wam się powiedzieć coś z tej listy? Wprawdzie to mało prawdopodobne, ale są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom...


*Jakież to gotyckie, c'nie?

Wednesday 29 March 2017

Syndrom niespokojnych nóg.

Od czasu do czasu nachodzi mnie ochota, żeby zrobić sobie urlop od rzeczywistości i wyruszyć na przygodę.

Tu, gdzie aktualnie mieszkam, to dość popularny zwyczaj, ale w moich rodzinnych stronach mało kto mógł sobie pozwolić na roczną przerwę między studiami czy szkołą a szukaniem pracy. Ktoś, kto urodził się w przeciętnej (czytaj: nieszczególnie bogatej) rodzinie, myślał raczej o tym, żeby od razu rzucić się w wir poszukiwania zatrudnienia. A jak już je znalazł, trzymał się go rękami i nogami, bo bezrobocie, wiadomo, więc czuł się szczęściarzem, że w ogóle coś złapał. Podróże? Jakie podróże? Może tydzień na plaży w Egipcie, jak dobrze pójdzie. Trzy albo cztery tygodnie wolnego? Zapomnij, możesz od razu złożyć wymówienie. A do tego wszystkiego dochodzi presja społeczeństwa, żeby się ustatkować, znaleźć męża/żonę, mieć dzieci...

W skrócie, jak już awansujesz na poważnego dorosłego, masz marne szanse na poważną przygodę. 

Zawsze trochę zazdrościłam ludziom, którzy robią szalone rzeczy. No wiecie, tym, którzy rzucają robotę i jadą do Malawi budować sierocińce, albo przemierzać Azję na osiołku, albo coś w tym rodzaju. W porównaniu z takimi akcjami moja szalona przygoda wcale nie wydaje się tak szalona. 

Bo widzicie, bardzo chciałabym przejechać się na rowerze od Land's End do John o' Groats. Sama.

Patrząc z szerszej perspektywy, te 1407 kilometrów to nic wielkiego. Da się to zrobić w dwa tygodnie, nie spiesząc się specjalnie, albo nawet mniej, jeśli pedałujesz ostro. Najtrudniejszym wyzwaniem dla mnie jest znalezienie czasu. Bo tak się składa, że zawsze mam już jakieś inne plany, a urlopu mało, oj, mało...

Ale obiecałam sobie, że zrobię to przed czterdziestymi urodzinami. 

lejog
Trasa, znana w skrócie jako LEJOG, jest jedną z najpopularniejszych długodystansowych przejażdżek w Wielkiej Brytanii i prowadzi od najdalej wysuniętego na południowy zachód krańca po ten wysunięty na północny wschód. Zazwyczaj dobrze sobie radzę z planowaniem, ale tak długiej przejażdżki jeszcze sobie nie urządzałam, więc trochę wymiękam. Nawet myśl o pakowaniu mnie przeraża. Co wziąć? Ile czego? Po co? Co zostawić? Spać w namiocie (raczej nie) czy może w lokalnych hostelach (to zdecydowanie lepsza opcja)? Kiedy najlepiej jechać? Czy powinnam pedałować jak szalona, czy raczej nie spieszyć się i podziwiać widoki? Czy zrobić to dla frajdy, czy zebrać przy okazji trochę pieniędzy na cele dobroczynne? Tye pytań, tyle rzeczy do ogarnięcia.
Dla mnie największym wyzwanniem jest fakt, że chcę to zrobić sama. Bardzo lubię podróżować solo, ale długa przejażdżka rowerowa to zupełnie inna historia. Trzeba być wyjątkowo upartym, żeby pedałować nawet wtedy, gdy jest się zmęczonym. Żeby wsiąść na rower mimo protestów obolałego tyłka. Żeby rozwiązywać problemy, które niechybnie muszą się pojawić, bez czyjejkolwiek pomocy. Tak, trochę to straszne. Ale i ekscytujące trochę. 
Jedno jest pewne: prędzej czy później zepnę się i to zrobię. Bo choć dla niektórych to małe piwo, dla mnie byłoby to nieliche osiągnięcie.
Wychodzi na to, że wszystko jest kwestią perspektywy.

Tuesday 21 March 2017

Sztuka samotności.

- No to opowiadaj, co robiłaś w weekend? - pyta S., kiedy wpadam na nią w pochmurny poniedziałkowy poranek.
- A, nic specjalnego - odpowiadam. - Slimelight w sobotę, zakupy i lunch w pubie w niedzielę...
- Fajnie! Z kim? - pyta, zerkając na ekran telefonu.
- Wpadłam na parę znajomych na imprezie, ale poszłam sama. W niedzielę też. Było miło - mówię, obserwując jej palce śmigające po ekranie, piszące jakąś arcyważną wiadomość.
- Mogłaś zadzwonić - mówi S. - Głupio tak samemu.

Mogłam, owszem. Ale nie chciałam. Bo wcale nie uważam, żeby było głupio. I czasem lubię pobyć sama.

Niektórzy ludzie nie mogą znieść samotności. Tracą głowę, kiedy nie są otoczeni ludźmi. Nigdy nie robią niczego bez towarzystwa, a pomysł samotnego spaceru, wyjścia do pubu czy kina ich przerasta. Inni ludzie są dla nich jak kotwica. Potrzebują towarzystwa, żeby czuć, że istnieją.

Nie mówię, że to złe. Ja po prostu nigdy nie byłam tym typem człowieka.

Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem kompletnie aspołeczna. Niektóre sytuacje i doświadczenia, takie jak festiwale, koncerty i wyjścia do klubów, są lepsze, kiedy dzieli się je z innymi.

Ale są i rzeczy, które są równie dobre (jeśli nie lepsze), kiedy doświadcza się ich solo.

Weźmy, na przykład, podróżowanie. Pewnie, fajnie jest wyjechać z ekipą znajomych albo z Misiem Pysiem/Kochaniem/Słoneczkiem, ale jest coś wyjątkowo relaksującego w podróżowaniu samemu. Po pierwsze, żadnych kompromisów: ty wybierasz, gdzie jechać, co robić, co jeść; ty decydujesz, czy wolisz rejs all inclusive, czy włóczęgę z plecakiem i namiotem gdzieś w górach. Od ciebie zależy, czy spędzisz wieczór w lokalnym barze, upijając się i tańcząc z nieznajomymi, czy może na plaży, obserwując gwiazdy. Żadnych kłótni, żadnego narzekania, żadnego ciągnięcia kogoś za sobą wbrew jego woli. Żadnych problemów. Piękna sprawa, prawda?

Albo takie zakupy, które z nieznanych mi przyczyn niektórzy uważają za towarzyską rozrywkę. Ja tam zdecydowanie wolę zakupy w samotności. Dziwnym trafem, kiedy włóczę się po sklepach ze znajomymi, zawsze wracam z pustymi rękoma. Zawsze jest ktoś, kto potrzebuje rady i pomocy, albo ktoś, kto nie wejdzie do określonych sklepów, bo nie i już, albo ktoś, kto próbuje cię namówić, żebyś przymierzyła tę rzecz, która jest kompletnie nie w twoim stylu i w której w życiu nie wyszłabyś na ulicę, albo ktoś, kto sprzątnie ci sprzed nosa coś, na co polowałaś, i będzie udawać, że nie zauważył, albo ktoś, kto kręci nosem na lumpeksy... Ja w ogóle nie przepadam za zakupami (poza lumpeksowymi właśnie), ale jeśli już wybieram się na przechadzkę po sklepach, to sama. Trochę tak, jakbym szła na jakąś specjalną misję. Dzięki temu szybko mam sprawę z głowy i mogę się zająć ważniejszymi rzeczami, takimi jak czytanie albo gry video.

Kolejna rzecz, której nie rozumiem, to podejście do jedzenia solo w restauracjach. Szybki burger w McDonaldzie jest jeszcze OK, ale stolik dla jednej osoby w przytulnej knajpce to zupełnie inna sprawa. A przecież nie ma nic złego w takiej "randce" ze sobą. Ja już przestałam się czerwienić, kiedt kelner pyta mnie, czy będę jadła sama, czy może na kogoś czekam; myślę, że życie w dużym mieście pomaga trochę oswoić się z jedzeniem na mieście solo. Do niedawna chowałam się za książką albo wpatrywałam się w ekran telefonu, ale robię to coraz rzadziej; po prostu cieszę się jedzeniem, atmosferą i... dobrym towarzystwem. W dzisiejszym świecie jesteśmy bezustannie bombardowani bodźcami i wiadomościami, przyklejeni do ekranów, zawsze dostępni. A ja czasem lubię się kompletnie wyłączyć.



A więc taka mała rada. Chcesz pojechać do Kopenhagi na weekend, albo odwiedzić tę nową restaurację za rogiem, albo iść na koncert tego zespołu, o którym twoi znajomi nie słyszeli? Zrób to. Bo jeśli będziesz czekać na towarzystwo, istnieje szansa, że się nie doczekasz. Bo z takich właśnie drobnych doświadczeń składa się życie. Szkoda by było, gdyby cię ominęło.

Sunday 12 March 2017

10 rzeczy, bez których nie mogłabym żyć.

Wiadomo wszem i wobec, że wszyscy potrzebujemy powietrza do oddychania, wody i jedzenia do funkcjonowania i ubrań na grzbiecie, żeby nie wyglądać głupio w miejscach publicznych. Ale poza tymi podstawowymi rzeczami, czy jest coś, bez czego nie umiecie żyć? Nie dosłownie, oczywiście, ale co sprawia, że Wasze życie ma sens?

Ja mam skłonność do ekscytowania się wieloma rzeczami i zdarza mi się mówić, że nie mogłabym żyć bez tego czy tamtego. Wygląda na to, że popadanie w przesadę jest jedną z tych rzeczy, bez których nie mogę i już. Ale tak zupełnie poważnie, trudno było mi wybrać tylko 10 rzeczy. Tak trudno, że sporządzenie tej listy zajęło mi dobre trzy dni, a i tak czuję, że nie jest kompletna i czegoś na niej brakuje. Ale cóż, ofiary muszą być.

Oto moja lista:

1. Książki. To była pierwsza rzecz, która przyszła mi na myśl, i jedna z niewielu pozycji na liście, która nie podlegała dyskusji. Zawsze dużo czytałam i choć wiele rzeczy się zmieniło, ta jedna pozostała taka sama. W całej rozciągłości zgadzam się z tym, co napisał George R. R. Martin: "Czytelnik może żyć życiem tysiąca ludzi, zanim umrze. (…) Człowiek, który nie czyta, ma tylko jedno życie."
2. Podróże. Jako dziecko nigdzie nie jeździłam, wakacje spędzałam u babci albo z rodziną, pod namiotem nad jednym z kaszubskich jezior. Teraz czuję się tak, jakbym próbowała nadrobić zaległości i zobaczyć tak dużo świata, jak się da. Robię się niespokojna, jeśli przez dłuższy czas nie pojadę choćby w jedno nowe miejsce.



3. Muzyka. Fascynuje mnie fakt, że różne kombinacje dźwięków mogą wywoływać tyle emocji. Nie przepadam za tłumami, ale lubię chodzić na koncerty. Jest coś magicznego w słuchaniu utworu, który słyszało się setki razy, wykonywanego na żywo na scenie. Poza tym, choć nadal słucham wielu rzeczy, które towarzyszyły mi, gdy dorastałam, lubię odkrywać nową muzykę.
4. Kawa. Wyjaśnienia są zbędne.
5. Przyjaciele. Choć jestem trochę samotnikiem z natury, lubię wiedzieć, że gdzieś tam są ludzie, na których mogę polegać, jeśli życie wywróci mi się do góry nogami,
6. Rodzina. Napisałam kiedyś notkę na temat mojej fantastycznej najbliższej rodziny, i naprawdę nie wyobrażam sobie życia bez nich. Żałuję tylko, że tak rzadko się widzimy.
7. Makijaż. Nie obchodzi mnie, jak płytko to zabrzmi. Czuję się, jakbym miała supermoce, kiedy upaćkam twarz kosmetykami, a wyrazista pomadka natychmiastowo poprawia mi humor.



8. Próbowanie nowych rzeczy. Bez tego życie byłoby okropnie nudne. Nowe potrawy, nowe ćwiczenia, nowe hobby... Jestem typem osoby, która jest gotowa spróbować (prawie) wszystkiego raz w życiu, żeby się przekonać, czy to lubi.
9. Praca. Ludzie często mówią, że gdyby wygrali dużą sumę na loterii, rzuciliby pracę w cholerę. Ja do tych ludzi nie należę. Pewnie wzięłabym kilka miesięcy wolnego, spędziła trochę czasu podróżując po świecie, a potem wróciła do pracy. Może to dziwnie zabrzmi, ale potrzebuję trochę porządku i struktury na co dzień, inaczej pewnie tylko marnowałabym czas i w końcu popadła w depresję.
10. Czas dla siebie. Nie zrozumcie mnie źle, lubię przebywać wśród ludzi, ale jeśli trwa to dłużej niż dzień lub dwa, zwyczajnie się wypalam. Kiedy jestem sama, ładuję baterie, relaksuję się, a moje nastroje stają się łatwiejsze do opanowania. Więc jeśli kiedyś wyślesz mi wiadomość, a ja nie będę odpowiadać przez jakiś czas, to nie dlatego, że Cię nie lubię; to dlatego, że pewnie właśnie ładuję akumulatory.

A Wy bez czego nie wyobrażacie sobie życia?

Sunday 26 February 2017

Oscary 2017: Dlaczego "La La Land" nie powinien zgarnąć wszystkiego, ale pewnie i tak to zrobi.

Dziś noc rozdania Oscarów, a ja widziałam większość filmów nominowanych w kategorii Najlepszy Film. Tak, nawet "La La Land", choć jestem uczulona na musicale. Wprawdzie ten podobał mi się bardziej, niż się spodziewałam, i od czasu do czasu zdarza mi się nucić "City of Stars", ale uważam, że są filmy, które bardziej zasługują na statuetkę w tej najważniejszej kategorii niż ten przereklamowany hołd dla złotej ery musicalu.

Niestety, podejrzewam, że Akademia się ze mną nie zgodzi.

Z sześcioma Złotymi Globami i siedmioma nagrodami Critic's Choice, "La La Land" wydaje się być faworytem sezonu nagród filmowych. To prosta i przyjemna romantyczna historia, której bohaterowie też nie są specjalnie skomplikowani. Obraz jest dobrze zrealizowany i zahacza o tematykę magii kina i robienia filmów, podobnie jak zwycięzcy z ubiegłych lat ("Birdman" i "Argo" są dobrymi przykładami). Aktorsko przyzwoity, choć Ryan Gosling zdecydowanie nie jest najlepszym tancerzem, a i śpiewanie jakoś mnie nie urzekło. Jak wszystkie współczesne bajki, tegoroczny faworyt jest przyjemny w odbiorze i trafia do szerokiej publiczności. Innymi słowy, ma wszystkie cechy potencjalnego zwycięzcy.



Jakie szanse ma znakomity, choć trudny "Manchester by the Sea", poruszający tematykę rozpaczy po stracie bliskiej osoby, z rewelacyjnym Caseyem Affleckiem, przeciwko takiemu gigantowi? Jak mądre i zabawne "Ukryte działania" albo wzruszająca historia opowiedziana w "Lion" mogą z nim konkurować? Akademia, jak większość widzów, lubi bajki, a jeszcze bardziej lubi filmy o przemyśle filmowym, co stawia "La La Land" na wygranej pozycji. Dawno tak bardzo nie chciałam się mylić.

Nigdy nie sądziłam, że to powiem, bo nie znoszę dźwięku jego głosu, ale mam nadzieję, że młodszy z braci Affleck zgarnie statuetkę za znakomity występ w "Manchester by the Sea". Natalie Portman była doskonała w "Jackie", więc myślę, że zasłużyła na Oscara w kategorii Aktorka w Głównej Roli (choć nie widziałam "Loving", więc nie wiem, jak wypadła niedoceniana Ruth Negga). Moje typy za role drugoplanowe to Michael Shannon ("Nocne Zwierzęta" były, według mnie, najbardziej stylowym filmem ubiegłego roku) i fenomenalna Octavia Spencer ("Ukryte Działania"). W kategorii animacji stawiam na "Kubo i Dwie Struny" i będę bardzo rozczarowana, jeśli Akademia nie doceni tego filmu, jednego z najlepszych, jakie ostatnio widziałam, nie tylko jeśli idzie o animację, ale i w ogóle. Jeśli idzie o reżyserię. Mel Gibson pewnie pobije Kennetha Lonegrana. No, chyba, że Oscara zgarnie Damien Chazelle, reżyser "La La Land", co wcale by mnie nie zdziwiło.

A Wy macie swoje typy? Myślicie, że mają szansę, czy podejrzewacie, że zostaną pominięte?

Thursday 23 February 2017

Nowe wspaniałe światy, albo o ostatnim odkryciu NASA.

Naukowcy od lat powtarzają, że znalezienie planety podobnej do Ziemi to nie kwestia "jeśli", a "kiedy". W końcu w ogromie kosmosu musi być przynajmniej jedna planeta, na której mogłoby istnieć życie (albo raczej życie w takiej formie, którą znamy, czyli oparte na węglu). Niedawne odkrycie układu planet zbliżonych rozmiarem do Ziemi i orbitujących wokół gwiazdy TRAPPIST-1, potwierdza, że mieli rację.

Trzy z odkrytych planet znajdują się w strefie, w której temperatury nie są ani zbyt wysokie, ani zbyt niskie, by mogła na nich istnieć woda w stanie ciekłym, a co za tym idzie, życie. Jest jeszcze coś: układ TRAPPIST-1 znajduje się zaledwie 40 lat świetlnych od Ziemi. W tej chwili wydaje się, że to dystans niemożliwy do pokonania, ale wiele rzeczy uważano kiedyś za niemożliwe, a teraz są realne, bo ktoś kiedyś postanowił udowodnić światu, że tak nie jest. Jako społeczeństwo jesteśmy być może coraz bardziej zamknięci w swoich prywatnych bańkach pracy, codzienności, portali społecznościowych i przyziemnych spraw, ale wciąż są ludzie, którzy widzą dalej i szukają nieznanego.

Kilka dni temu widziałam "Ukryte działania", znakomity film o trzech genialnych czarnych kobietach-naukowcach, które przyczyniły się do sukcesu jednej z największych operacji NASA: wystrzelenia Johna Glenna na orbitę. Ta nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa historia jest dowodem na to, że ludzka ciekawość świata potrafi przełamać niejedną barierę i pozwolić nam zdać sobie sprawę, że w gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy ludźmi. Jeśli się zjednoczymy, możemy osiągnąć wszystko. Tak, wiem, że to brzmi pompatycznie, ale naprawdę w to wierzę.

Czasem się zastanawiam, co by się stało, gdyby obca cywilizacja nawiązała z nami kontakt. Czy nadal kłócilibyśmy się o drobiazgi? Czy niektórzy próbowaliby udowodnić, że są lepsi niż inni? A może choć raz pokazalibyśmy się z dobrej strony, zjednoczeni pod jednym sztandarem ludzkości? Może obce cywilizacje miały już Ziemię na oku, ale odpuściły, bo zauważyły, że ludzie są zbyt podzieleni i nie ma sensu zawracać sobie nimi głowy?



Tak czy inaczej, odkrycie NASA sprawia, że perspektywa znalezienia życia w kosmosie jest coraz bardziej realna. Chociaż nadal nie potwierdzono odkrycia wody na żadnej z siedmiu planet, a ich atmosfery muszą zostać dokładnie zbadane, to wielki krok naprzód.

Mam nadzieję, że to tylko jeden z wielu w niedalekiej przyszłości.

Thursday 19 January 2017

"Mój czarny jest czarniejszy niż twój czarny", albo o elityzmie w subkulturach.

Kilka dni temu Angela Benedict umieściła na swoim kanale ten filmik, w którym w ciągu pięciu minut przechodzi metamorfozę z minimalistycznego gotyku w stylu lat 90. w popularny obecnie styl nu-goth. Ale ta transformacja to tylko tło dla przekazu, który jej towarzyszy i słów, które pojawiają się na ekranie.

"Jesteś zbyt zwyczajna, by być prawdziwą gotką."

"Wyglądasz tak normalnie."

"Tylko pozerzy łagodzą wizerunek do pracy."

Jeśli jesteś (albo kiedyś byłeś) przynajmniej odrobinę alternatywny, jest duża szansa, że słyszałeś już te słowa. Jest też szansa, że sam je wypowiedziałeś.

Jeśli należysz do tej drugiej kategorii, z przykrością stwierdzam, że nie znam Cię, ale już Cię nie lubię.

No bo pomyśl: jako przedstawiciele tej czy innej subkultury, jesteśmy wiecznie oceniani przez innych. Jesteśmy bombardowani krzywymi spojrzeniami, komentarzami na temat tego, co mamy na sobie, wytykani palcami, bo mamy dziwaczne włosy, kolczyki i tatuaże, i jestem pewna, że nikt z nas za tym nie przepada.

Dlaczego więc robimy to samo innym ludziom? Kim jesteśmy, by oceniać, kto jest prawdziwym gotem, a kto nie? Czy istnieje jakiś oficjalny Przewodnik Młodego Gota (tudzież jego odpowiednik dla dowolnej subkultury), z którego można się dowiedzieć, co powinniśmy lubić/robić/nosić, by zostać uznanych za "tró"? Czy naprawdę musimy być dla siebie nawzajem tak wredni, a potem narzekać, że scena umiera? Spoiler: umiera przez takich elitystycznych dupków jak Ty, którzy zamiast przyjąć nowy narybek z otwartymi ramionami i wskazywać mu drogę, odstraszają go na amen.



Większość z nas przeszła na alternatywną stronę mocy, bo nie chciała podążać za tłumem i dostosowywać się do zasad. Dlaczego więc niektórzy próbują tworzyć i egzekwować nowe?

Więc następnym razem, kiedy zaczniesz narzekać, że kluby się zamykają, koncertów jakby mało i nie masz żadnych przyjaciół z klimatu, zastanów się, czy przypadkiem nie jesteś częścią problemu.

Thursday 12 January 2017

O życiu w sieci i śmierci prywatności. "Krąg", Dave Eggers.

Gdy Mae Holland, przeciętna dziewczyna z małego miasta, dostaje ofertę pracy dla Kręgu, najbardziej wpływowej i najpotężniejszej firmy internetowej na świecie, jest przekonana, że dostała największą szansę w życiu. Widząc firmowy campus i jego otwarte przestrzenie, nowoczesną architekturę i technologiczne rozwiązania, które mają do dyspozycji pracownicy, wie, że jej życie wkrótce się zmieni.

Mae szybko dowiaduje się, że praca dla Kręgu w niczym nie przypomina pracy dla żadnej innej firmy. Imprezy trwające do późnej nocy, koncerty znanych muzyków, zawody sportowe i kółka zainteresowań nie są wprawdzie obowiązkowe, ale Krąg oczekuje od pracowników zaangażowania i obecności w internecie. Zdeterminowana, by się wykazać, Mae wkrótce zaczyna spędzać każdą chwilę w sieci, która domaga się coraz więcej uwagi...

Krok po kroku, życie Mae staje się coraz bardziej publiczne. Czy da się wciągnąć, czy w końcu zda sobie sprawę, że nie wszystkim należy się dzielić?



Choć chętnie czytuję antyutopijną literaturę, "Krąg" Dave'a Eggersa jakimś cudem mi umknął. Trafiłam na tę książkę dopiero dzięki czytelniczemu wyzwaniu Popsugar. W kwietniu na ekrany kin wchodzi film oparty na powieści, z Tomem Hanksem i Emmą Watson w rolach głównych, i nie mogę się doczekać, by się przekonać, co z tego wyjdzie. To doskonały materiał na film, ale w historii było już sporo kiepskich ekranizacji dobrych książek, więc kto wie... Poczekamy, zobaczymy.

"Krąg" wciągnął mnie od pierwszych stron. Akcja rozwija się szybko, styl autora jest bardzo przyswajalny, a postaci, choć nie zawsze dają się lubić, nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Wszystko to sprawia, że trudno oderwać się od czytania. Nie sposób nie zastanawiać się, jak bardzo nasza rzeczywistość jest zbliżona do świata przedstawionego przez Eggersa. Nasza obsesja na punkcie serwisów społecznościowych, narastająca skłonność do dzielenia się w internecie wszystkim, włącznie z najbardziej osobistymi rzeczami, i fakt, że wielu z nas ma mnóstwo internetowych "przyjaciół", ale bardzo niewiele prawdziwych, znaczących relacji z ludźmi, może niepokoić. I choć sam koncept książki nie jest całkiem nowatorski, nie dziwi wcale, że to właśnie teraz spotkał się z takim odzewem. Wszystkie te subtelne (i nie całkiem) aluzje do znanych nam portali i technologicznych gigantów zbierających dane o użytkownikach, a także uświadomienie sobie, że wielu z nas wydaje się żyć głównie w internecie, sprawiają, że czytelnik zaczyna rozważać nad swoją aktywnością w sieci.

(O ironio, ta notka wkrótce zostanie opublikowana na moim blogu, który jest ni mniej, ni więcej jak tylko pamiętnikiem widocznym dla innych w sieci. Wcale nie uważam, że dzielenie się wrażeniami i wyrażanie opinii w internecie jest drogą do samozniszczenia. Ale jestem przekonana, że życie nie powinno się ograniczać do światła ekranu.)

"Krąg" Davida Eggersa w Polsce opublikowało wydawnictwo Sonia Draga.

Wednesday 11 January 2017

Droga E.,

Jakiś czas temu zatęskniłam za pisaniem listów. Pomyślałam, że znajdę kogoś, z kim będę mogła korespondować. Znalazłam, usiadłam przy stole, położyłam przed sobą czystą kartkę papieru...

Nic. Słowa jakoś nie chcą płynąć. I teraz myślę sobie, że to nie za samym pisaniem i otrzymywaniem listów tęskniłam, a za pisaniem i czytaniem listów od Ciebie. Za otwieraniem błękitnych kopert, zaadresowanych Twoim starannym pismem. Za kawałkami Twojego codziennego życia, które czasem do nich wkładałaś. Za kasetami, na których muzyka przeplatała się z Twoim głosem...

Dziwna rzecz, muzyka. Czasem zdarzy mi się odkryć coś nowego i momentalnie mam ochotę podzielić się tym z Tobą. To samo tyczy się wyjątkowych książek, wrażeń po obejrzeniu dobrego filmu, emocji w ogóle.

Łapię się na tym, że znów przeszukuję odmęty sieci, myśląc, że może jednak...

Oczywiście, nic z tego. Ale wiesz, co mówią o nadziei.

Bywa, że robię sobie wyrzuty. Że nie dałam rady przeciągnąć Cię na tę stronę. Ale wiem, że to głupie, bo przecież wtedy obie byłyśmy po tej samej stronie, prawda?

Zastanawiam się, co by było, gdyby... Jak wyglądałoby Twoje życie? Czy nadal pisywałybyśmy do siebie listy? Czy byłoby nam dane spotkać się twarzą w twarz? Tyle pytań, tyle niewiadomych.

Wiem, że mam wokoło życzliwych ludzi. Kilkoro z nich mogłabym nawet nazwać przyjaciółmi. Ale wiem też, że chyba nigdy już nie otworzę się tak, jak to zrobiłam przed Tobą.




Thursday 5 January 2017

Więcej nie-postanowień noworocznych

Wspomniałam już kiedyś, że nie jestem najlepsza, jeśli idzie o postanowienia w ogóle, a postanowienia noworoczne w szczególności. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Podczas kiedy większość znajomych rzuca palenie, czekoladę i alkohol, i obiecuje więcej ćwiczyć, jeść zdrowo i być bardziej produktywnymi, ja w skrytości ducha zastanawiam się, jak szybko przejdzie im zapał. Wychodzę z założenia, że jeśli chcesz coś zmienić w swoim życiu, nie ma sensu czekać na nowy rok/kolejne urodziny/jakąś ważną datę. Najlepiej zacząć od razu.

Ale zbaczam z toru.

Więc w tym roku znów nie będzie postanowień. Zamiast tego będą plany, a konkretnie jeden plan: robić więcej rzeczy, które sprawiają mi frajdę.

Więcej muzyki na żywo, zwłaszcza tej mniej znanej. Odpuściłam sobie trochę na tym froncie, głównie trzymając się tego, co już znam i lubię, ale myślę, że pora wyściubić nos z pudełka i odkryć coś nowego.

Więcej kreatywności i, co najważniejsze, więcej pisania.

Więcej znaczących przyjaźni i mniej przelotnych znajomości, więcej pewności siebie i mniej poczucia winy, więcej miłości dla siebie, samoakceptacji i starego, dobrego egoizmu.

Tak więc dzień dobry, 2017. Planuję zrobić tak, żebyś był naprawdę fantastyczny.