Friday 30 September 2016

To nie był mój tydzień.

Jak ja się cieszę, że już się kończy!

Zaczęło się dobrze, ale w środę wieczorem jakiś szczeniak ukradł mi telefon, wyrywając mi go z ręki praktycznie tuż pod domem. Nie zdążyłam się nim nawet nacieszyć, miałam go raptem 4 miesiące, a ubezpieczenie odwołałam, bo skoro nic złego się nie stało podczas mojej podróży po Syberii, to cóż się może stać w cywilizowanym Londynie?

Ech, ludzka naiwności...

Do późnej nocy siedziałam z policjantami, którzy spisywali moje zeznania, więc następnego dnia byłam zbyt wykończona, by wybrać się na metalowe karaoke, na które bardzo się cieszyłam. No i musiałam kupić nowy telefon. Nie jest tak dobry jak ten, który mi ukradziono, ale wydaje się całkiem przyzwoity. Za takie pieniądze, lepiej żeby był!

Dziś rano przypaliłam się żelazkiem (brawo ja!) i upuściłam moje śniadanie (pieczone jajka z fetą) na podłogę. W efekcie musiałam uprzątnąć bajzel złożony z kawałków jedzenia wymieszanych z odłamkami ceramiki, więc spóźniłam się do pracy (brawo po raz drugi!).

O tak, cieszę się, że ten tydzień się kończy. Może dla własnego bezpieczeństwa powinnam spędzić weekend w domu.

Czy macie takie tygodnie, kiedy wszystko Wam się sypie? Czy wierzycie, że jest jakiś limit pecha, którego człowiek może mieć w krótkim okresie czasu, bo jeśli będzie go za dużo, to równowaga zostanie zachwiana? Mam nadzieję, że tak właśnie jest! Teraz potrzebuję tylko tego, żeby coś mi się udało. Albo przynajmniej żeby udało mi się nic nie spieprzyć, nie uszkodzić się i nie zgubić niczego cennego przez jakiś czas.

I jak, życie, myślisz, że da się to załatwić?

Tuesday 27 September 2016

Nowa zabawka

Od niedzieli jestem dumną właścicielką maszyny do szycia, odziedziczonej po siostrze. A że siostrę mam wspaniałą, urządziła mi przyspieszony kurs podstaw szycia i okazało się, że nie jestem kompletnym beztalenciem. Udało mi się nawet uszyć moją pierwszą poszewkę na poduszkę i muszę przyznać, że jestem z siebie bardzo dumna. Nie sądziłam, że mam do tego smykałkę.

Czasem lubię się mylić.

Poszalałam trochę na eBayu i kupiłam przeróżne materiały z mrocznymi nadrukami, a także zamki, zatrzaski i inne takie cuda. Mam nadzieję, że cały majdan dojdzie do mnie przed weekendem, bo chciałabym przetestować moje nowo nabyte umiejętności.





A jeśli o umiejętnościach mowa, zajrzyjcie do Sew Crafty Designs, nowo otwartego sklepiku mojej siostry na Etsy, w którym znajdziecie fantastyczne, unikalne ubranka dla dzieci (a także, na specjalne zamówienie, dla dorosłych). Materiały, których używa Karolina, są cudownie miękkie, a fasony szalenie wygodne. Mam nadzieję, że kiedyś też będę taka dobra!

Saturday 24 September 2016

Zrobiona na szaro

Odkąd pamiętam, farbowałam włosy na czarno, ale od paru miesięcy chodziła za mną zmiana. Moje naturalne włosy zaczęły siwieć w błyskawicznym tempie, więc stwierdziłam, że równie dobrze mogę to zaakceptować i pofarbować się na szaro.

Postanowiłam poprosić o pomoc moją siostrę. Karo jest specjalistką od farbowania, zmienia kolor co 2-3 miesiące, więc doszłam do wniosku, że komu jak komu, ale jej mogę zaufać. Ostrzegła mnie wprawdzie, że usunięcie czarnej farby będzie wymagało kilku rund wybielacza i prawie na pewno uszkodzi moje włosy, ale że jestem uparta, postanowiłam się tym nie przejmować i wczoraj pojechałam do niej, by przeistoczyć się z czarnowłosej piękności w siwowłosą boginię.


Runda pierwsza. Rudo mi!


Zdaję sobie sprawę, że drastycznego rozjaśniania włosów powinno się dokonywać stopniowo, by jak najmniej uszkodzić strukturę włosa. Problem polega na tym, że taki proces wymaga czasu, a ja go nie miałam. Nie mogłam sobie pozwolić na to, by w poniedziałek pojawić się w pracy z włosami koloru żółtka, więc musiałyśmy załatwić wszystko za jednym zamachem.

Potrzebny był jeden wieczór i jeden poranek, dwie rundy rozjaśniacza, trochę toneru i kąpiel rozjaśniająca, by moje włosy w końcu stały się wystarczająco jasne do przyjęcia farby, Na szczęście farba była z tych, które nie niszczą włosów, z serii Colour Freedom Metallic Glory. Zdecydowałam się na grafitową szarość, bo uznałam, że ten odcień nie jest ani za jasny, ani za ciemny, i uważam, że to był dobry wybór. Gdzienigdzie przebijają jeszcze ciepłe tony, ale bliżej nasady włosów, gdzie nie było czarnej farby do ściągniecia, a tylko mój naturalny kolor, rezultat jest idealny!

Myślę więc, że przez jakiś czas będę siwa. Siostra zaopatrzyła mnie w mnóstwo przydatnych rzeczy, w tym rozjaśniacz (do odrostów, kiedy się pojawią), niebieski toner (żeby pozbyć się ciepłych tonów), srebrny szampon i mnóstwo dobrych rad. Przycięła mi też końcówki, które były w kiepskim stanie, choć użyłyśmy ponoć cudotwórczego Olaplexu. Coś mi się zdaje, że w najbliższej przyszłości będę sypiała z olejem kokosowym na włosach, ale co tam, było warto!



Rezultat!

Wednesday 21 September 2016

Gotyk z wybiegów, gotyk prawdziwy.

O modzie z pewnością można powiedzieć jedno: trendy krążą i powracają, a na wybiegach co jakiś czas pojawiają się tendencje, które miały już kiedyś swój moment. Nie byłam więc specjalnie zaskoczona, widząc gotyckie wpływy w kolekcjach na jesień i zimę 2016. Na wybiegach pojawiły się koronki, aksamit, skóra, gorsety, a to wszystko na bladych modelkach z ustami pociągniętymi czarną szminką i dramatycznym makijażem oka. Od niemal teatralnych projektów Marca Jacobsa po surową, minimalistyczną czerń Diora, projektanci postawili na mrok.



(Od lewej: Dior, Rodarte, Marc Jacobs)

Moda to kapryśna bestia i jestem pewna, że do wiosny gotyckie wpływy zostaną dawno zapomniane i pogrzebane na kolejnych kilka lat. Tymczasem prawdziwy gotyk ma się dobrze. To chyba jedyna subkultura, która może się poszczycić taką długowiecznością. Podczas gdy ludzie zaangażowani w inne sceny prędzej czy później dorośleją i przestają się w to bawić, wielu gotów trzyma się swojego stylu i robi swoje. 

Kiedyś uśmiechałam się drwiąco, słysząc, że ta czy inna gwiazdka "zrobiła się na gotycko" (w wolnym tłumaczeniu: założyła czerń od stóp do głów i pociągnęła usta ciemną szminką). Okej, nadal się uśmiecham, bo trudno mi się powstrzymać.

Z drugiej strony jednak cieszą mnie gotyckie wpływy na wybiegach. Bo wielcy projektanci prowadzą, a moda z sieciówek podąża za nimi, a to oznacza, że w sklepach łatwiej będzie upolować coś ciekawego za niewielkie pieniądze. Moda alternatywna bywa, niestety, znacznie droższa niż ciuchy z Primarka czy H&M. Pewnie, czasem jakość jest zdecydowanie lepsza, ale częściej płacimy za markę. Ponadto, jeśli nie mamy w pobliżu alternatywnych sklepów, a nie przepadamy za zakupami online, powrót gotyku może być dla nas błogosławieństwem, bo być może będziemy w stanie upolować prawdziwe perełki w Topshopie czy River Island.



(Od lewej, zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Primark, Bershka, 
H&M, River Island, Topshop)


Jedyne, co mi wadzi, to fakt, że dla niektórych gotyk jest tylko i wyłącznie trendem w modzie. Ale na to już nic poradzić nie mogę.

Monday 19 September 2016

Livin' la vida low-carb.

Nigdy nie zapominaj o śniadaniu, to najważniejszy posiłek dnia. Jedz dużo owoców i warzyw. Smoothies są dobre dla zdrowia. Za wszelką cenę unikaj tłuszczu, jedz tylko chudy nabial. Cholesterol szkodzi. Twoje ciało potrzebuje węglowodanów, żeby funkcjonować.

Pamiętasz te reguły? No pewnie, że tak. Słyszałeś to wiele razy z ust różnej maści ekspertów, czytałeś o tym w magazynach i na stronach poświęconych zdrowemu odżywianiu.

A teraz zapomnij wszystko, co wiesz. Oczyść umysł i weź głęboki oddech, bo to, co przeczytasz, może Cię zaskoczyć.

Bo co, gdybym Ci powiedziała, że możesz jeść jajka, ser i boczek, i chudnąć? Gdyby okazało się, że nie musisz chodzić głodny albo zastępować posiłków płynnym jedzeniem, i że wcale nie musisz na zawsze żegnać się z masłem, by chudnąć? Gdybyś dowiedział się, że możesz nawet pić alhohol - i nadal chudnąć, choć może trochę wolniej?

Nie, to niemożliwe, powiesz. Też tak myślałam.

A potem odkryłam dietę ketogeniczną.

Diety niskowęglowodanowe zyskały na populatności w ostatnich latach i wydaje się, że każdy, kto próbował kiedyś zrzucić parę kilo, wie, że jeśli przestanie jeść ziemniaki, chleb i makaron, to  na pewno będą tego efekty. Dieta ketogeniczna idzie trochę dalej i ogranicza węglowodany do minimum. Pewnie wiesz, że ludzkie ciało i mózg potrzebują paliwa z węglowodanów, żeby funkcjonować poprawnie. Jest w tym trochę prawdy - ale tylko trochę. Węglowodany są po prostu najłatwiej dostępnym źródłem paliwa dla ludzkiego ciała. Co więc się stanie, jeśli drastycznie zmniejszysz ich ilość w diecie?

Odpowiedź jest prosta: Twoje ciało zacznie szukać alternatywnych źródeł energii. I tu pojawia się tłuszcz, zmora każdego dietującego. Okazuje się, że możemy przestawić swoje ciała ze spalania glukozy, którą wytwarza organizm, kiedy dostarczamy mu węglowodanów, na spalanie tłuszczu. Kiedy ograniczasz węgle do minimum, Twoje ciało wchodzi w stan ketozy: zaczyna produkować ketony, które stają się głównym źródłem energii. Tym sposobem zmieniasz się w chodzącą maszynę do spalania tłuszczu. I to w zasadzie cała filozofia.

Jeśli chcesz wiedzieć więcej, zajrzyj tutaj.

Nie wierzyłam, że to się da, że zadziała, ale, cholera, działa. Kilka miesięcy i 7 kilo później, czuję się dobrze, ćwiczę tak samo intensywnie jak wcześniej, mój brzuch jest tak płaski, że nie mogę się na niego napatrzeć, a do tego mam mnóstwo energii, bez jej irytujących spadków.

To nie tak, że potępiam inne diety i sposoby żywienia. Każdy jest inny, ostatecznie chodzi o to, żeby spalać więcej niż się przyjmuje, i nie ma uniwersalnego sposobu żywienia, który służy każdemu. Wiem jedno: nigdy dotąd nie byłam na diecie, na której nie czułam się głodna, za każdym razem miałam wrażenie, że czegoś sobie odmawiam. A teraz? Teraz czuję się tak, jakbym w ogóle nie była na żadnej diecie.

Istnieje granicząca z pewnością szansa, że na początku będziesz tęsknić do węgli. Przez pierwsze kilka dni możesz nawet doświadczyć keto grypy, wraz z jej wszystkimi grypopodobnymi objawami: bólem głowy, mdłościami, bólami mięśni... Być może będziesz chciał się poddać. Aż pewnego dnia obudzisz się, czując się, jakbyś wypił najmocniejszą kawę na świecie. To znak, że Twoje ciało zaczyna się przyzwyczajać do nowego źródła energii.

Przygotowywanie posiłków jest ważne, zwłaszcza na początku. Prostota jest kluczem do sukcesu, więc trzymaj się prostych dań: mięso albo ryba i zielona sałatka na lunch i kolację, jajka i boczek na śniadanie, sery i wędliny w charakterze przekąsek. Czytaj etykiety na opakowaniach; z czasem dokonywanie dobrych wyborów zacznie Ci przychodzić naturalnie. Jedzenie na mieście może być wyzwaniem, ale wszystko da się zrobić, pamiętaj tylko, żeby trzymać się z dala od makaronów, ryżu, ziemniaków i chleba. Alkohol jest jak najbardziej dozwolony, ale zamiast piwa lub kolorowych koktajli sięgaj po wysokoprocentowe trunki (rum, gin, whiskey, wódka) i mieszaj je z gazowaną wodą albo (w ostateczności) bezcukrowymi napojami. Przed keto nie podejrzewałam, że wódka z gazowaną wodą i plasterkiem cytryny może być tak pyszna i orzeźwiająca.

Kiedy już ogarniesz, co i jak, możesz zacząć eksperymentować. Jako była blogerka kulinarna rzuciłam się w wir testowania nowych przepisów i zaskoczyło mnie, jakie to wszystko proste, jak łatwe i praktyczne. W moim wypadku nie chodzi już nawet o osiągnięcie jakiejś docelowej wagi, to po prostu styl życia i z łatwością mogłabym się go trzymać na zawsze.

No i pewnie będę.

Mam sporą kolekcję książek kucharskich, których rzadko używam, więc pomyślałam sobie, że zrobię sobie wyzwanie. Otóż raz w tygodniu będę przerabiać jeden przepis z którejś z książek na wersję keto i dzielić się z Wami rezultatami. W końcu jeść trzeba, prawda?

Saturday 17 September 2016

Magia i wspomnienia. Kubo i Dwie Struny.

Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię kreskowki, ale niektóre z nich, zwłaszcza w ostatnich latach, są zwyczajnie głupawe. Nie ma w tym nic złego, w końcu każdy ma czasem ochotę się pośmiać.
Ale jeśli oczekujecie czegoś więcej, jeśli szukacie poruszającej historii z ważnym przesłaniem, zdecydowanie powinniście zobaczyć Kubo i Dwie Struny.
Tytułowy bohater jest młodym chłopcem i prowadzi spokojne życie w nadmorskiej wiosce, pomaga swojej często melancholijnej i zdezorientowanej matce, i zapewnia mieszkańcom rozrywkę, opowiadając im historie. Kubo ma tylko jedno oko; drugiego pozbawił go zły dziadek, a chłopiec przeżył jedynie dzięki temu, że jego ojciec poświęcił się, umożliwiając ucieczkę jego matce i jemu, By chronić syna, matka zabroniła mu przebywać na zewnątrz po zmroku, ale pewnego dnia, Kubo staje pod nocnym niebem, twarzą w twarz z Księżycem...

Zanim historia dobiegnie końca, Kubo, w towarzystwie dwojga niezwykłych przyjaciół, będzie musiał znaleźć trzy magiczne artefakty, które niegdyś należały do jego ojca. Przy okazji zaś odnajdzie o wiele więcej...
Rzadko zdarza się, że jakiś film mnie poruszy, ale muszę przyznać, że pod koniec filmu trochę piekły mnie oczy. Historia Kubo jest pięknie opowiedziana i skłania do zastanowienia się nad tym, co w życiu ważne. Kapitalna animacja dodaje obrazowi magii i doskonale pasuje do przesłania historii. Obsada też jest znakomita: głosy podkładają między innymi Matthew McConnaughey, Charlize Theron i Rooney Mara.
Coraz rzadziej zdarzają się filmy takie jak Kubo i Dwie Struny. Więc jeśli planujecie obejrzeć w tym miesiącu tylkjo jedną rzecz, ta niezwykła animowana produkcja to doskonały wybór.

Friday 16 September 2016

OOTD: Sukienka z czaszką od Iron Fist

Jak tu nie kochać eBaya? Tak łatwo znaleźć tam coś kapitalnego za grosze. Na tę sukienkę trafiłam zupełnym przypadkiem. Dołączyłam do aukcji, po czym wyszłam na siłownię, myśląc, że pewnie ktoś mnie przebije.
Tak się, na szczęście, nie stało. Dokładnie tego potrzebowałam w mojej szafie na ten okres przejściowy między latem a jesienią! Wygodna, miękka tkanina, świetna długość i fantastyczny nadruk z czaszką - no, dosłownie ideał. I jeszcze ten sugestywny prześwitujący panel z przodu... Razem z przesyłką sukienka kosztowała mnie niecałe £10, czyli jakieś 55 zł. Będę ją nosić, aż się rozpadnie.
A najlepsze jest to, że nie potrzeba już żadnych dodatków, bo sama kiecka robi całą robotę.
20160916_085005.jpg
A właśnie, pamiętacie, jak pisałam, że nigdy więcej żadnych diet?
Kłamałam.
Więcej o tym, co teraz jem i dlaczego to działa, już wkrótce.

Tuesday 13 September 2016

Gdzie jest jesień?

No gdzie, ja się pytam?

Środek września, więc człowiek spodziewa się ochłodzenia, chmur, może nawet jakiegoś deszczu. Liście już przecież zaczęły opadać, a w sklepach pojawiły się halloweenowe cudeńka (co zresztą cieszy mnie niezmiernie).

Tymczasem 30 stopni, fala upałów, koniec świata i apokalipsa. Omijam metro szerokim łukiem, bo to tak, jak wejść do piekarnika; stawiam na rower i na moje dwie mocne nogi, i rozpuszczam się mimo wszystko.

Tęsknię za jesienią. To moja absolutnie ulubiona pora roku, chyba od zawsze, a przynajmniej od czasu, kiedy byłam nastolatką. Wiele rzeczy się zmieniło, ale moja miłość do jesieni trwa nadal i watpię, by kiedykolwiek miała się wypalić.

Za co ją lubię, spytacie?

Za kolory: rudy brąz, ognisty pomarańcz, głęboką czerwień. Widać je nawet tutaj, w mieście. Nie ma nic przyjemniejszego od spaceru po dywanie z opadłych liści. Tak jak wiosna cieszy moje oko budzącą się, młodą zielenią, tak jesień ogrzewa serce ciepłymi barwami.




Za długie wieczory z herbatą i książką. Bo jesienią, zwłaszcza, kiedy za oknem zrobi się naprawdę zimno, deszczowo i paskudnie, nikt nie ma mi za złe, że wolę zostać w domu.

Za Halloween. Tak, wiem, że - zwłaszcza w Polsce - to kontrowersyjne święto, ale ja osobiście za nim przepadam. Przepadałam już za młodu, choć wtedy nie było jeszcze tak popularne. Poza niezliczonymi halloweenowymi imprezami cieszą mnie różne śliczności, które można o tej porze roku nabyć w sklepach. To mój ulubiony moment na kupowanie różnych gadżetów do domu, od ściereczek i szklaneczek po dekoracje.




Za koncerty. Jakoś tak się składa, że jesienią jest ich najwięcej. I tak jak lato jest dla mnie sezonem festiwali, tak jesień = muzyka na żywo, ale bez konieczności wyjeżdżania gdziekolwiek.

Za to, że w końcu jest na tyle chłodno, by ubrać się na cebulkę. Albo włożyć ciężki, gruby sweter. Albo aksamitną sukienkę. I że wreszcie nie jest za ciepło w glanach. I za to, że w sklepach w końcu pojawiają się rzeczy, które mam ochotę kupić i nosić. A propos, podobno w tym roku znów wracają gotyckie inspiracje... Mam w związku z tym mieszane uczucia. Ale to temat na kolejną notkę.




I jeszcze za to, że w końcu chce się włączyć piekarnik, i że zupy smakują jakoś lepiej.

Więc kiedy inni ubolewają nad końcem lata, ja mówię głośno i wyrażnie: jesieni, przybywaj, jestem gotowa!

Wednesday 7 September 2016

Nowy odcień magii

W swoim życiu przeczytałam całkiem sporo książek fantasy, więc pewnie dlatego rzadko się zdarza, że powieść z tego gatunku rozłoży mnie na łopatki. Prawda jest taka, że trudno wymyślić coś zupełnie nowego, świeżego i niebanalnego, a do tego niektórym autorom daleko do pisarskiego mistrzostwa (tak, panie Goodkind, mowa o tobie). Dodajmy do tego fakt, że coraz więcej książek fantasy zahacza o literaturę młodzieżową, a więc zazwyczaj odrobinę naiwną i przeznaczoną dla mniej wyrafinowach czytelników, a także to, że wśród autorów pojawiła się nieznośna skłonność do pisania coraz to dłuższych cykli, których początki bywają całkiem przyzwoite, ale im dalej, tym robi się gorzej.

Dlatego po "Mroczniejszy odcień magii" Victorii Schwab sięgnęłam bez szczególnie wysokich oczekiwań.

Z przyjemnością stwierdzam, że mile się zaskoczyłam. Ba, jestem skłonna stwierdzić, że równie dobrego cyklu (a przynajmniej jego początku) nie było od czasu "Niecnych Dżentelmenów" Scotta Lyncha. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że to już o czymś świadczy.

Rzecz dzieje się w Londynie. A właściwie w Londynach, bo jest ich cztery: pozbawiony magii Szary, żywy, barwny i nasycony magią Czerwony, zimny i wycieńczony wojną Biały. I Czarny, który setki lat temu upadł, a teraz nikt już o nim nie wspomina.

Kell jest jedyn z ostatnich magów antari, mających dar podróżowania między światami. Oficjalnie działa jako posłaniec między Londynami, przekazując wiadomości od jednych koronowanych głów innym. Nieoficjalnie zaś zdarza mu się przy okazji przeszmuglować to lub owo z jednego Londynu do drugiego na życzenie klienta. Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, trafia w jego ręce przedmiot, który stanie się zalążkiem poważnych kłopotów.

Los stawia na drodze Kella Lilę Bard, utalentowaną złodziejkę, która marzy o własnym statku i zobaczeniu świata poza Szarym Londynem. Walcząc z czymś, czego ani jedno, ani drugie się nie spodziewało, bohaterowie są zmuszeni współpracować, początkowo niechętnie, ale z czasem zawiązuje się między nimi nić przyjaźni...

To pierwszy tom, który ukazał się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka w lipcu. Ja jestem w połowie drugiego, który pewnie wkrótce ujrzy światło dzienne również w Polsce, i już czekam na trzeci, który ma mieć swoją światową premierę w lutym 2017.

Jeśli więc szukacie ciekawego, sprawnie napisanego, wciągającego cyklu fantasy, zdecydowanie polecam "Odcienie magii"!




Monday 5 September 2016

Trudne pytania

- Dlaczego my się w ogóle rozstaliśmy? - zapytał mnie ostatnio Ł. w przerwie między kęsami burgera.

Akurat rozmawialiśmy o znajomych parach, tych szczęśliwych, zgodnych i dobranych, ale też tych mniej udanych, męczących się ze sobą z niewiadomych przyczyn.

Kiedy jeszcze byliśmy razem, należeliśmy zdecydowanie do tych pierwszych. Byliśmy dobrą, zgraną drużyną, rzadko zdarzało nam się kłócić, a jeśli już to robiliśmy, to złość szybko nam przechodziła i wszystko wracało do normy. Dużo rozmawialiśmy, dużo czasu spędzaliśmy razem, ale i nie narzekaliśmy zbytnio, gdy to drugie chciało wyjść gdzieś samemu. W gruncie rzeczy było dobrze.

I muszę przyznać, że Ł. na chwilę mnie skonfundował tym swoim pytaniem. Do tego stopnia, że musiałam na chwilę wyjść do toalety i dokładnie to sobie przemyśleć.

Przemyślałam i doszłam do następujących wniosków.

Po naszym pierwszym rozstaniu coś się zmieniło. Głównie dlatego, że ja przestałam się przejmować, co on sobie pomyśli, a co za tym idzie, łagodzić mój wizerunek i opinie ze względu na niego. On nie do końca był z tego zadowolony, a ja nie do końca byłam gotowa wrócić do tego, jak było kiedyś. No i tak żyliśmy sobie, nadal zgodnie i w miarę szczęśliwie, ale gdzieś tam, w środku, wiedziałam, że to na dłuższą metę może być trudne. On lubił mnie taką, jaka byłam kiedys (czyli bardziej ugodową), ja wolałam - i nadal wolę - taką, jaka jestem teraz. Pomijając już kwestię innych priorytetów i pomysłów na życie, tego nie dało się pogodzić.

Myślę, że są ludzie, którzy są w stanie dla związku zrobić i poświęcić wiele. Tacy, którym nie przeszkadza to, że mają odrobinę mniej wolności, bo wolność jest niewielką ceną za bycie z kimś, kogo kochają. Wcale nie uważam, że jest w tym coś złego. Wiadomo, różni ludzie, różne potrzeby.

Moje są inne. Należę chyba do takich ludzi, o jakich mowa w tym artykule z WO. Jego autorka pisze: "Im osoba ma bardziej samowystarczalną naturę, tym życie w pojedynkę bardziej jej służy." I dodaje, że tacy ludzie mają w sobie mniej negatywnych emocji, kiedy są sami.

Coś jest na rzeczy. Zauważyłam, że odkąd podjęłam decyzję o rozstaniu z Ł., czuję się spokojniejsza, mniej nerwowa i zestresowana. I to utwierdza mnie w przekonaniu, że to była dobra decyzja.



Saturday 3 September 2016

Do diabła z miłością!

Odwiedziła mnie koleżanka. Ona i jej chłopak niedawno obchodzili pierwszą rocznicę bycia razem, a wiedziałam, że on szykuje dla niej jakąś niespodziankę, więc w przerwie między jednym a drugim drinkiem, spytałam, jak udało się świętowanie.

Ona w płacz. Że niby wszystko było pięknie, spędzili razem weekend, byli tu i tam, robili to i tamto, ale na sam koniec straszliwie się pokłócili. I że on się teraz nie odzywa, nie odpowiada na wiadomości, a miał do niej przyjechać w sobotę, ale pewnie nie przyjedzie, bo to już koniec. Co chwilę zerka z nadzieją na telefon, że może jednak, ale nie, nic tam nie ma, więc smutek i jeszcze więcej łez.

A ja czuję się, jakbym miała déjà vu. Bo to już chyba trzeci raz, albo i czwarty nawet.

Problem w tym, że oni się diametralnie od siebie różnią. Ona przejmuje się wszystkim, po nim wszystko spływa. Ona analizuje i dramatyzuje, on puszcza w niepamięć. Ona robi z igły widły, on zawsze widzi światło w tunelu. Więc kiedy się pokłócą, dla niego to tylko przelotna chmura na nieboskłonie ich związku, a dla niej - koniec świata.

Czy taka karuzela ma sens na dłuższą metę? Ano, według niej, ma.

Bo ona go kocha i nie wyobraża sobie życia bez niego. Choć bez niego pewnie rzadziej by płakała. Ale nic to, miłość jest warta tego, by wylać przez nią ocean łez, prawda?

Według mnie - niekoniecznie.

Ale może to ze mną jest coś nie tak. Bo przecież ludzie szaleją na punkcie miłości nie od dziś. Mówi się, że to ona sprawia, że świat się kręci. Na pewno sprawia, że kręci się szołbiznes. Wystarczy pomyśleć, ile o miłości napisano piosenek, od ckliwych, romantycznych ballad po gniewne porozstaniowe kawałki. A są przecież jeszcze filmy, książki, wiersze...

Miłość, o której piszą i śpiewają, zawsze jest wielka i wszechogarniająca. Ona nie może bez niego żyć, dla niego ona jest całym światem.

I tak sobie myślę, że to cholernie niebezpieczna i toksyczna sytuacja. Bo ludzie przychodzą i odchodzą, a miłość, która kiedyś płonęła żywym blaskiem, może się wypalić. Albo może zdarzyć się coś, co sprawi, że tej drugiej osoby zabraknie. Co wtedy? Podciąć sobie żyły, bo jak to tak, dalej iść przez życie bez niego/niej? Do końca życia rozpamiętywać dawne dzieje i nie pozwalać sobie na odrobinę szczęścia?

Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie tak się torturują.

A Wy?