Friday 30 December 2016

Całkiem dobry rok.

2016 zbliża się ku końcowi, więc, naturalnie, myślę o wszystkim, co mnie spotkało w tym roku. Miałam lepsze i gorsze chwile, przeżyłam kilka bolesnych rozczarowań, ciosów prosto w serce i złych dni, ale stwierdzam, że to jednak był dobry rok.

Jeśli idzie o podróże, odwiedziłam kilka nowych miejsc, w tym przepiękny Edynburg i zupełnie odmnienioną Łódź. Ale najwspanialszą moją podróżą w tym roku była prawie miesięczna wyprawa na Syberię. Długo nosiłam się z zamiarem odwiedzenia tych okolic i nie rozczarowały mnie. Zabrzmi to może banalnie, ale dzikie piękno i bezkresne, otwarte przestrzenie Syberii oraz przytłaczający ogrom Bajkału na zawsze zostawiły ślad w moim sercu. Może nie za rok i nie za dwa, ale na pewno tam wrócę, tym razem zimą.


Zaliczyłam tylko jeden festiwal, ale za to najlepszy: Wave Gotik Treffen w Lipsku. Mimo paskudnej pogody bawiłam się wyśmienicie na koncertach i afterach, spędziłam trochę czasu z przyjaciółmi, a nawet zdarzyło mi się po pijaku śpiewać "Hej sokoły" ostatniego poranka festiwalu, kiedy powinnam była się pakować i nadrabiać zaległości w spaniu. Wspomniałam już wcześniej, ale napiszę jeszcze raz: ze wszystkich festiwali, na których byłam, WGT jest zdecydowanie moim ulubionym i jeśli będę musiała wybierać między nim a jakimkolwiek innym, wybór będzie dla mnie prosty.

2016 był też dobrym rokiem pod względem koncertów. Udało mi się zobaczyć zespoły, których muzyka towarzyszyła mi w okresie dorastania, jak My Dying Bride (nadal mnie poruszają), zespoły, które zawsze były niejako na peryferiach moich zainteresowań (Rotting Christ, którzy na żywo okazali się znakomici, i IAMX, jeden z lepszych koncertów tego roku pod każdym względem), a także artystów, na których punkcie mam delikatną obsesję (Wardruna, dwa razy w ciągu jednego tygodnia, bo nie ma takiej rzeczy jak za dużo Wardruny).



Nie udało mi się przeczytać 100 książek, ale wydaje mi się, że 80 to też całkiem dobry wynik.

Odkryłam keto i zrzuciłam kilka(naście) kilogramów. Ale, co ważniejsze, odkryłam, że jedyną osobą, której opinia na temat mojego wyglądu powinna być dla mnie ważna, jestem ja sama. I po raz pierwszy w życiu nawet się sobie podobam.

Mam 4 nowe kolczyki i 2 nowe tatuaże.

Mam też nową pracę i jestem szalenie podekscytowana. Nie mogę się doczekać, aż zacznę!

I najważniejsze: znów zaczęłam pisać. Więc kto wie, może o tej porze w przyszłym roku moja powieść będzie już gotowa.

A więc sayonara, 2016, witaj, 2017!

Wednesday 21 December 2016

10 Niegotyckich Wyznań.

Kiedy nie jestem straszliwie zajęta i mam trochę czasu do zmarnowania (co nie zdarza się często, ale jednak się zdarza), nadrabiam zaległości w oglądaniu starych filmów na Youtube opublikowanych przez moje ulubione vloggerki. Zaliczają się do nich Drac Maikens, Toxic Tears, Angela Benedict i Black Friday. Większość moich gotycyzujących czytelników pewnie już je zna, ale jeśli siedzisz w tych klimatach, a nie słyszałeś o nich, to zdecydowanie polecam śledzenie ich kanałów.

Wracając do tematu, przeglądając stare filmiki, natknęłam się na dość zabawny tag pod nazwą "Ungoth Confessions", czyli Niegotyckie Wyznania. Chodzi o to, żeby zrobić listę rzeczy, do których lubienia bądź nie lubienia, robienia tudzież unikania, żaden stereotypowy szanujący się got nie powinien się przyznawać. Naturalnie, od razu zaczęłam pracować nad własną listą, ale że jeszcze nie opanowałam trudnej sztuki nagrywania video ze mną w roli głównej, stwierdziłam, że zamiast tego po prostu ją spiszę. Wiem, że tag już praktycznie wygasł, ale lepiej późno niż wcale, więc oto ona.


  1. Bardzo, ale to bardzo lubię święta. Fakt, że oznaczają one kilka dni wolnych od pracy, z pewnością ma z tym coś wspólnego, ale lubię też spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi, otoczona świątecznymi dekoracjami, pysznym jedzeniem i rodzinnym ciepełkiem.
  2. Z kilkoma nielicznymi wyjątkami, nie jestem wielką fanką horroru, czy to w literaturze, czy w filmie. Kiedy byłam w liceum, próbowałam wkręcić się w Mastertona, ale jego książki, zamiast przerażać, tylko mnie śmieszyły. Współczesne filmy z tego gatunku działają na mnie dokładnie tak samo, zwłaszcza te z potworami z piekła, kosmosu albo skądś tam jeszcze. Horrory, w których grupa nastolatków wybiera się do domku w lesie i historia kończy się krwawą łaźnią, to zupełnie oddzielna kategoria. Jaki jest sens robienia takich filmów, skoro nie da się już chyba nic nowego wymyślić na tym polu?
  3. Lubię ćwiczyć. I - szok i niedowierzanie! - lubię ciuchy na siłownię w neonowych kolorach.
  4. Nigdy nie próbowałam popularnego wśród gotyckiej braci (przynajmniej tu, na Wyspach) "snakebite & black". (Dla zainteresowanych, jest to mieszanka cydru, lagera i syropu porzeczkowego. Zdecydowanie nie moja bajka.)
  5. Choć większość moich ubrań jest czarna (z kilkoma wyjątkami w barwach czerwonego wina, szarości i brudnej wojskowej zieleni), lubię kolorowy makijaż. Mój strój jest więc monochromatyczny jak wszyscy diabli, ale na powiekach miewam czasem prawdziwą tęczę, a na ustach choćby i wściekłą fuksję.
  6. Uwielbiam gotować i piec. Wbrew popularnym przekonaniom, goci nie żywią się pajęczynami, krwią nietoperzy i smutkiem. Lubię krzątać się przy garach i przygotowywać pyszne jedzenie. Jestem też byłą blogerką kulinarną, więc był taki moment, kiedy miałam więcej kuchennych utensyliów niż biżuterii. I choć to się zmieniło, wciąż zdarza mi się wpaść w zachwyt na widok uroczych papilotek do muffinków albo perfekcyjnej foremki do pieczenia.
  7. Z dziką rozkoszą wybrałabym się na festiwal z tandetną muzyką eurodance z lat 90-tych.
  8. Jeśli idzie o wystrój wnętrz, zdecydowanie wolę pomieszczenia jasne i funkcjonalne niż ciemne i ociekające przepychem. Lubię gotyckie elementy wystroju, ale używam ich oszczędnie: a to figurka tu, a to obrazek na ścianie tam. Ale ogólnie nie lubię nadmiaru gratów.
  9. Piszczę jak pięciolatka na widok kotecków, piesecków, królicków i innych puchatych zwierzątek. I wcale się tego nie wstydzę.
  10. Zdarza mi się popadać w melancholię, ale generalnie jestem radosna i pogodna.

No i to tyle. Pewnie znalazłabym więcej, ale i tak już straciłam pewnie ze 150 Punktów Gotyckości ;)

Ale wiecie co? Wcale mnie to nie martwi. Bo przecież jesteśmy tym, kim jesteśmy i lubimy to, co lubimy. Cały sens bycia alternatywnym leży w tym, że nie trzeba się wpasowywać w ciasne ramy. I to mi się właśnie podoba.

Friday 9 December 2016

Szukajcie a znajdziecie, albo o potrzebie zmiany.

Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio pisałam list rezygnacyjny. Tak konkretnie, ponad 8 lat. No i naprawdę nie wiem, gdzie zacząć.

"Z żalem zawiadamiam..."?

"Niniejszym wypowiadam umowę..."?

"Ten list jest formalnym wypowiedzeniem..."?

A może tak:

Droga praco,

To tyle, mam cię serdecznie, kompletnie i absolutnie dosyć. Spędziłam ostatnie kilka lat pragnąc zmiany, czekając na nią, walcząc o nią, ale na nic się to zdało, a te dwa rozczarowania, które zafundowałaś mi w tym roku, przelały czarę goryczy. Mam dość bycia pomijaną w kolejce do awansu i nowych pozycji. Mam dość tego, że staram się, ale nikt mnie nie docenia. Mam dość bycia ignorowaną, okłamywaną i robioną w konia.

Tak naprawdę powinnam to zrobić dawno temu, ale wciąż, do niedawna, żyłam nadzieją, że coś się zmieni. Bo widzisz, ja naprawdę lubię to co robię. Mam świetną, zgraną ekipę. Nie mogę narzekać na brak równowagi pomiędzy życiem osobistym i zawodowym. A do tego, biorąc pod uwagę ilość pracy, pensja jest niezła.

Ale podczas gdy inne firmy dbają o personel i wciąż oferują więcej i więcej dodatkowych bonusów, ty wciąż coś zabierasz. W tym roku nie mamy nawet świątecznej imprezy, bo podobno pracownicy jej nie chcieli. Jakoś trudno mi w to uwierzyć; kto by nie chciał odstawić się na bóstwo i najeść i napić się za friko?

Jeszcze nie znalazłam nowej pracy, ale wiesz co? Znajdę. Bo, wbrew wszystkiemu, nadal w siebie wierzę. Wiem, że dam radę, to tylko kwestia czasu.

Więc, z całym szacunkiem, wal się. Ja wysiadam.



Friday 2 December 2016

Sprawy rodzinne.

No więc znów nie spędzę świąt z rodziną. Linie lotnicze szaleją i windują ceny do niebotycznych poziomów (wiedzą, cholery, że Polacy - i Europejczycy w ogóle - mieszkający na Wyspach są gotowi zapłacić kosmiczne pieniądze, żeby polecieć do domu na święta), więc to już właściwie norma; od lat nie byłam w Polsce w tym okresie, minęło też sporo czasu, odkąd całej mojej rodzinie udało się zebrać razem tutaj, w Wielkiej Brytanii.

Więc w tym roku postanowiliśmy urządzić sobie święta trochę wcześniej. A dokładniej - w najbliższy weekend.

Choć lubię ciszę i spokój i samotność równie bardzo jak każdy przeciętny człowiek (no dobrze, może trochę bardziej), naprawdę cieszę się na spotkanie z całą moją najbliższą familią. Moja siostra już jest na miejscu, a wraz z nią jej mąż i dzieciaki; mój brat, który nadal mieszka w Polsce, ale wyprowadził się z Gdańska, przyjeżdża w sobotę w towarzystwie dwóch najważniejszych kobiet w swoim życiu: swojej żony i córki. Mama już pewnie szaleje w kuchni, a tata kupił choinkę, choć zwykle uparcie odmawia ubierania drzewka wcześniej niż na kilka dni przed wigilią.

Tak, będzie trochę ciasno, delikatnie mówiąc - 11 osób na 64 metrach kwadratowych to nie w kij dmuchał. Ale jakoś mi to nie przeszkadza. Mam wrażenie, że muszę się nachapać, wchłonąć trochę tego rodzinnego ciepełka i schować je gdzieś na zapas, żeby było pod ręką, kiedy będzie mi smutno i źle.

Kiedy byłam młodsza, nie doceniałam mojej rodziny. Zabawne, jak często ludzie dostrzegają, jakiego mieli farta w tej kwestii dopiero, kiedy dorosną. Tak było ze mną. Byłam zbuntowana, choć nie miałam przeciw czemu się buntować; nie przejmowałam się, że mogę przy okazji kogoś skrzywdzić. Musiało minąć trochę czasu - a ja musiałam porównać naszą rodzinę do innych, bardziej dysfunkcyjnych, mniej otwartych, takich, w których panował wojskowy dryl albo takich, które dusiły nadmiarem miłości - żeby zorientować się, że naprawdę miałam dobrze. Nie wiedziałam, co to szlaban i nie musiałam wracać do domu o określonej porze, nie musiałam udawać grzecznej dziewczynki ani martwić się, że będę w tarapatach, jeśli moje oceny nie będą idealne. Nie musiałam się przejmować spełnianiem ambicji moich rodziców, ani tym, czy mnie akceptują taką jak jestem, ani przebierać się i zmywać makijaż przed powrotem do domu z obawy, że dostanę ochrzan.

Ale nadal było mi mało. Chciałam więcej. I tylko nie bardzo wiedziałam, czego konkretnie.

Teraz już w ogóle nie wiem.

Żadna rodzina nie jest doskonała. Niektóre są tak toksyczne, na ten lub inny sposób, i tak niszczą człowieka od środka, że odcięcie się od nich jest najrozsądniejszą opcją. Ale większość jest gdzieś tam na osi normalności, z małymi skazami i rysami. W niektórych rodzinach więzi z czasem słabną, i jest to całkiem naturalny proces, bo przecież wszyscy mamy swoje życia i swoje marzenia. A inne, tak jak moja, z czasem stają się sobie bliższe.

W tym roku będziemy celebrować rodzinne więzi i obchodzić święta wcześniej. Bo dla mnie, święta to nie data w kalendarzu, to uczucie bliskości.

A skoro zrobiło się tak cieplusio i milusio, to łapcie świąteczną reklamę Allegro. I spróbujcie się nie popłakać.

Wednesday 30 November 2016

O zbrodni, pożądaniu i niebezpiecznych związkach. "Drugie Życie", S. J. Watson.

Psychologiczne thrillery zyskały ostatnimi czasy na popularności dzięki tytułom takim jak "Zaginiona Dziewczyna" Gillian Flynn czy "Dziewczyna z pociągu" Pauli Hawkins. Większość książek z tego gatunku jest przeciętna i nie zapada w pamięć; zdarzają się jednak też i wciągające i dobre. A od czasu do czasu pojawia się coś tak dobrego, że trudno się oderwać od czytania.

Moim zdaniem, "Drugie Życie" S. J Watsona należy do tej ostatniej kategorii.

Życie Julii, choć nieszczególnie ekscytujące, jest dobre: kochający mąż, nastoletni syn, przytulny dom. Wszystko się zmienia, gdy jej ukochana młodsza siostra, Kate, zostaje zamordowana. Kiedy śledztwo policji nie przynosi rezultatów, Julia decyduje się wziąć sprawy w swoje ręce. Gdy dowiaduje się, że jej siostra korzystała ze stron internetowych, by umawiać się na seks z przypadkowymi nieznajomymi, podąża za tym tropem i zagłębia się coraz bardziej w nieznany jej, mroczny i niebezpieczny świat...

Julia zaczyna prowadzić podwójne życie. I wkrótce może stracić oba.

Druga powieść S. J. Watsona jest równie dobra jak jego debiut, "Zanim Zasnę", przerobiony w 2014 w nieszczególnie udany film. Wciągająca historia, ciekawy, choć może nie do końca zaskakujący zwrot akcji pod koniec, oraz dobrze zarysowane postaci, którymi czasem aż chciałoby się potrząsnąć, by otworzyć im oczy na prawdę, czynią z "Drugiego Życia" książkę, po którą miłośnicy thrillerów psychologicznych zdecydowanie powinni sięgnąć. Pewnie, niektórym może się wydawać zbyt podobna do innych powieści dostępnych na rynku, ale prawda jest taka, że trudno o kompletnie nowatorski pomysł, gdy rzeczywistość często przyćmiewa fikcję, jeśli idzie o pokręcone scenariusze.

Mnie "Drugie Życie" wciągnęło od pierwszych stron i myślę, że większość fanów gatunku też wciągnie.

W Polsce książka ukazała się w czerwcu 2016 roku nakładem Wydawnictwa Sonia Draga.


Tuesday 22 November 2016

Najlepsze (i najgorsze) powody, żeby zrobić sobie tatuaż.

Wiem, wiem, miałam napisać tę notkę w zeszłym tygodniu, ale moje życie zawodowe się, delikatnie mówiąc, popieprzyło, więc byłam zajęta walką z rozczarowaniem i wściekłością. Nie było łatwo, ale z pomocą sporych ilości wódki, znakomitej muzyki na żywo i dobrego towarzystwa w końcu się udało.

No to lecimy.

Minął tydzień, odkąd zrobiłam mój najnowszy tatuaż. Czy może raczej tatuaże, bo mam jeden na każdej stopie. To staroskandynawskie symbole, Vegvisir - kompas runiczny, dzięki któremu, mam nadzieję, nigdy się nie zgubię - i Aegishjalmur, czyli tarcza algizowa, która ma mnie chronić. Zrobiłam je w łódzkim studio Sigil na pamiątkę (wspaniałego skądinąd) koncertu Wardruny. Tego samego dnia leciałam do domu, więc bałam się, że stopy spuchną mi tak, że nie będę w stanie założyć butów, ale na szczęście nie było tak źle. Wbrew wszystkim strasznym opowieściom, których się  naczytałam, tatuaże goją się dobrze i szybko. Jeśli zastanawiasz się nad tatuażem na stopie, przygotuj się, że będzie trochę bolało, ale nie jest to ból nie do zniesienia, więc warto zagryźć zęby i wytrzymać.

W każdym razie, leżąc i cierpiąc, zdałam sobie sprawę, że to mój pierwszy tatuaż z głębszym znaczeniem. Pozostałe trzy zrobiłam głównie ze względów estetycznych. Na ramieniu mam kwiat rododendronu, którym zakryłam spaprany tribal, pozostałość po szalonej młodości (okazuje się, że w mowie kwiatów rododendron oznacza "uwaga, nie podchodź bliżej", więc wszystko się zgadza). Na udzie mam kompozycję, którą można by w skrócie nazwać hołdem dla rowerowania, a na plecach jeszcze niedokończony tatuaż inspirowany cyklem wiedźmińskim, do którego pałam ogromną miłością.


Mój najnowszy nabytek i początek wiedźmińskich pleców


I choć wszystkie one są dla mnie ważne, żaden z nich nie był robiony z myślą o głębszym znaczeniu.

 Nie kupuję całej tej filozofii, według której nie powinno się zdobić ciała tatuażami, o ile nie mają one szczególnego znaczenia. Jeśli chcesz mieć na skórze coś, co zwyczajnie Ci się podoba i wygląda fajnie, nie ma w tym nic złego. Wychodzę z założenia, że prawie każdy powód, żeby zrobić sobie tatuaż, jest dobry.

Ale jest też kilka powodów, które zdecydowanie dobre nie są. A więc lepiej się nie tatuować, jeśli:

przegrałeś zakład albo ktoś Cię namawia, a Ty nie jesteś pewny, czy tego chcesz;
wszyscy Twoi znajomi mają tatuaże i nie chcesz być jedyną osobą w Twoim kręgu znajomych, która ich nie ma;
chcesz wytatuować sobie imię swojego Kochania/Słoneczka/Misia-Pysia (spoiler: to nie jest dobry pomysł);
chcesz mieć tatuaż, ale nie stać Cię na przyzwoitego artystę;
nie masz pojęcia, co i gdzie chcesz sobie wytatuować.

A Wy znacie jakieś inne kiepskie powody, żeby zafundować sobie tatuaż? A może sami macie jakieś, których żałujecie?

Wednesday 16 November 2016

Zakupowy detoks: aktualizacja.

Minęło 16 dni, odkąd zaczęłam mój zakupowy detoks, i muszę przyznać, że idzie mi całkiem nieźle.

Owszem, kupiłam trochę rzeczy, ale głównie dla innych (na marginesie dodam, że dziś nabyłam ostatnie świąteczne prezenty, więc tę kwestię mam z głowy i jestem szalenie z siebie dumna), z kilkoma wyjątkami dla siebie.

Wyjątki są całkowicie zgodne z zasadami, które sobie wyznaczyłam. W lumpeksie w Łodzi udało mi się dorwać uroczą szyfonową spódniczkę i długą aksamitną kieckę za zawrotną sumę 35 złotych. Na eBayu upolowałam efektowną bluzkę (wciąż czekam na dostawę). Jedyną nową rzeczą, na jaką sobie pozwoliłam, były kolczyki z The Crypt of Curiosities, które są ręcznie wykonane, więc ich zakup wsparł małego, niezależnego wytwórcę. No dobrze, kupiłam też skarpetki w Primarku, ale to akurat był zakup konieczny.

Zazwyczaj w połowie miesiąca stan mojego konta niebezpiecznie zbliżał się do zera; ba, zdarzało się, że był na minusie. W tym miesiącu, mimo świątecznych zakupów i wypadu do Polski, gdzie puściłam trochę pieniędzy, wciąż mam wystarczająco dużo, by wystarczyło mi do końca miesiąca. To całkiem przyjemne uczucie!

Jeśli pod koniec miesiąca coś zostanie mi na koncie - a wygląda na to, że zostanie - przerzucę to na konto oszczędnościowe, które będzie moim funduszem wakacyjnym. W przyszłym roku mam w planach kilka mniejszych wypadów i jeden duży, więc oszczędności na pewno się przydadzą.

A z innej beczki, jedyne lustro w mojej sypialni to drzwi szafy, a że mam za mało miejsca między nią a łóżkiem, nie jestem w stanie zrobić porządnego zdjęcia temu, co mam na sobie. Więc, póki co, będę wklejać mało porządne, takie jak to:


Sweterek: H&M; spódniczka: wspomniane szyfonowe znalezisko z łódzkiego lumpeksu; buty: River Island, upolowane na eBayu; torba: Killstar; naszyjnik: The Rogue + The Wolf.

Uprasza się o nie zwracanie uwagi na tłustego koteła w tle. Moja Bengalka Cara uparła się, że będzie gwiazdą, ale ubzdurało jej się, że w dzisiejszych czasach karierę robi się nie twarzą, a dupą.

A jutro będzie o tatuażach.

Tuesday 8 November 2016

Mini-poradnik: dieta ketogeniczna na budżecie.

Kiedy zaczynałam moją przygodę z dietą ketogeniczną, martwiłam się, że będzie ona koszmarnie droga. W końcu mięso, które jest podstawą wielu przepisów w tej diecie, sporo kosztuje.

Kilka miesięcy później mogę z całą pewnością stwierdzić, że się myliłam. Podstawą diety ketogenicznej nie jest białko, a tłuszcze. O ile nie trenujesz wyjątkowo intensywnie, nadmiar białka może nawet wyrzucić Cię z ketozy. Wcale nie musisz codziennie jeść steków; ba, możesz z powodzeniem trzymać się diety wegetariańskiej i jednocześnie ketogenicznej. Jeśli chcesz spróbować keto, ale obawiasz się, że ten sposób żywienia wypali Ci dziurę w kieszeni, nie bój nic. Keto i niewielki budżet da się połączyć, o ile znasz kilka przydatnych trików.




  1. Wcale nie musisz jeść więcej mięsa niż dotąd. Tak, może będziesz kupować więcej mięsnych przekąsek, takich jak kabanosy i naturalne wędliny, ale pomyśl, że będziesz je kupować zamiast chipsów i słodkości, więc wszystko powinno się pięknie wyrównać. Istnieje też szansa, że nie będziesz głodny tak często, jak teraz, więc rzadziej będziesz sięgać po przekąski.
  2.  Jeśli jesteś mięsożerny, kupuj mięso w promocjach. Szukaj najlepszych ofert w supermarketach. Jeśli masz w okolicy dobrego rzeźnika, sprawdź, czy nie da Ci zniżki na duże zakupy. Zamiast kurczaka w porcjach - kup całego, starczy na więcej posiłków, a na kościach będziesz mógł ugotować bulion.
  3. Tłustsze kawałki mięsa są tańsze, podobnie jak mielone mięso z większą zawartością tłuszczu kosztuje mniej niż chude. Może się okazać, że na mięso będziesz wydawać mniej, niż jedząc standardowo!
  4. Pomyśl o wszystkich tych rzeczach, których już nie będziesz musiał kupować. Chleb, makaron, ciastka, czekoladowe batoniki, płatki śniadaniowe... Osobiście mam słabość do ciemnej czekolady, więc nadal ją kupuję, ale okazuje się, że ta droga i markowa wcale nie musi być lepsza od tej zwyczajnej. Dla pewności czytaj etykiety, a wkrótce zapamiętasz, co warto kupować, a co lepiej omijać szerokim łukiem.
  5. Przygotowywanie posiłków to klucz do sukcesu. Jeśli masz przed sobą intensywny tydzień, a w niedzielę masz trochę wolnego czasu, przyszykuj jedzenie na zapas. Ja często smażę frittatę z serem i bekonem - tym sposobem mam z głowy śniadania co najmniej do czwartku. Szykuję też mięso do sałatek. Najbardziej lubię szarpaną wieprzowinę i szponder wołowy, które gotuję w wolnowarze, ale z powodzeniem można je zrobić w piekarniku. Samo zmontowanie sałatki to już kwestia paru minut. Na kolację możesz zrobić dużą zapiekankę albo lazanię z bakłażana albo cukinii. Większość przepisów na tego typu dania jest obliczona na 8-10 porcji, więc resztki możesz zamrozić na później.
  6. Przekąski. Jak wspomniałam wcześniej, może się okazać, że nie będziesz po nie sięgał tak często, ale jeśli czujesz mały głód, spróbuj chipsów bekonowych. Plastry bekonu (z przerostami tłuszczu) usmaż albo zgrilluj na chrupko i trzymaj w woreczkach w lodówce. Świetnie smakują same, a jeszcze lepiej zanurzone w śmietankowym serku.
  7. Mrożone brokuły i kalafior są równie dobre jak świeże, a znacznie tańsze. To samo tyczy się szpinaku.
  8. Jeśli nie możesz sobie pozwolić na kupowanie organicznych jaj, stawiaj na te z wolnego wybiegu. Kupowanie dużych opakowań wychodzi taniej, a istnieje spore prawdopodobieństwo, że będziesz jadł dużo jaj, więc zdecydowanie warto.
  9. Jeśli idzie o ser, podobnie jak w wypadku czekolady, czytaj etykiety. Markowe nie zawsze znaczy lepsze! 
  10. I wreszcie najważniejsze - tłuszcze. Tak, prawdopodobnie będziesz wydawać nieco więcej na masło, śmietanę i oliwę, ale o ile nie będziesz kupować najdroższych marek, różnica nie powinna być znacząca.



Tak naprawdę więc przejście na keto nie powinno wypalić dziury w Twoim domowym budżecie - a kto wie, może nawet pomoże Ci zaoszczędzić parę groszy!

A Ty masz może jakieś sposoby na jedzenie LCHF na budżecie? Jakieś ulubione tanie przepisy, którymi chciałbyś się podzielić?

Saturday 5 November 2016

Krótka historia moich krótkich włosów.

Odkąd pamiętam, mam krótkie włosy.

No dobra, technicznie rzecz biorąc, to nie do końca prawda. Pamiętam, kiedy mając lat 13 czy 14, zdecydowałam się ściąć moje długie, brązowe, falujące pukle. Był to jednocześnie akt buntu, jak i praktyczny ruch, bo w tamtym momencie moje włosy, podobnie jak ja sama, nie były w najlepszym stanie. To temat na oddzielną historię i może kiedyś ją tu opowiem.

Pamiętam, że kiedy weszłam do domu z krótką, chłopięcą fryzurą, moja siostra mnie zobaczyła i uderzyła w płacz. Widzicie, ona zawsze chciała mieć takie włosy jak ja, więc mocno przeżyła fakt, że zdecydowałam się ich pozbyć.

Ale dla mnie to było wyzwalające. To było jak zrzucenie starej skóry i stanie się kimś innym. Jak pozbycie się wszystkich moich wątpliwości, niepewności i strachu. Jak zastąpienie mojego pragnienia zadowalania innych - nowym, silnym pragnieniem robienia tego, na co tylko będę miała ochotę.

Dramatyczna zmiana fryzury często przynosi ze sobą zmianę wewnętrzną. W końcu włosy - zwłaszcza dla nas, kobiet - są elementem, który do pewnego stopnia nas określa. I z drugiej strony, czasem drastyczna zmiana na głowie jest odpowiedzią na zmiany życiowe. Zauważyliście, jak często kobiety, po szczególnie bolesnym rozstaniu, zmianie pracy czy czymś podobnym, pędzą do fryzjera i ścinają swoje długie włosy albo zmieniają kolor z czarnego na blond? Owszem, niektóre później tego żałują, ale zazwyczaj okazuje się, że tego właśnie potrzebowały.

Tak było ze mną; nigdy nie żałowałam. Pewnie, lubię patrzeć na długie, zdrowe, błyszczące włosy, Czasem marzą mi się efektowne warkocze albo fantazyjne upięcia. Ale w głębi serca wiem, że gdybym miała długie włosy, pewnie tylko związywałabym je w kucyk, żeby nie przeszkadzały.

Z drugiej strony, krótkie włosy wymagają ciągłej uwagi. Trzeba je często podcinać, żeby nie straciły fasonu. Czasem aż się proszą o nowy kolor, ot tak, dla odmiany. Jeśli myślisz, że z krótkimi włosami nie można się pobawić, jesteś w błędzie. Moje, choć aktualnie bardzo krótkie, a miejscami nawet podgolone, mogę układać na co najmniej 7 różnych sposobów.



Kto wie, może jeszcze przyjdzie pora, kiedy poczuję potrzebę zapuszczenia włosów. I może uda mi się oprzeć pokusie ścięcia ich w połowie zapuszczania.

Ale, póki co, zostanę przy krótkich.

Tuesday 1 November 2016

Co za weekend!

W weekendy zwykle staram się mieszać rozrywkę z relaksem, ale ten miniony był zdecydowanie intensywny. Na tyle, że teraz przydałoby mi się kilka dni wolnego, albo przynajmniej spokojny wieczór w domu, na kanapie.

W piątek, z moimi pięknymi halloweenowymi paznokciami z Primarka, pojechałam do mojej koleżanki Emilii, która dzieli dom z dwójką szalenie sympatycznych polskich gotów. Wypiliśmy kilka drinków, szykując się do wyjścia, a ja miałam okazję zaznajomić się z ich nowym kotem, Pomponiuszem, który jest tak maleńki, że z powodzeniem zmieściłby mi się w kieszeni płaszcza. Swoją drogą, koteł wydawał się szalenie zainteresowany wspomnianym płaszczem. Wspinanie się na firanki jest passé, teraz w modzie jest wdrapywanie się na płaszcze.

hallo01.jpg
Straszne szpony i koteł akrobata

Potem poszliśmy na deathrockową imprezę z cyklu Dead & Buried w północnym Londynie. Lokal wielkości chusteczki do nosa miał zaskakująco dobrze zaopatrzony bar, muzyka była więcej niż przyzwoita, a towarzystwo jeszcze lepsze. Niestety, nie mogłam zostać długo, bo miałam dużo do zrobienia w sobotę, ale na pewno jeszcze tam wrócę. 
hallo02.jpg
Smutek i powaga
Większość soboty spędziłam, lecząc kaca z piekła rodem (notka do siebie: naucz się w końcu, kobieto, że nie miesza się różnych rodzajów alkoholu, chyba, że pociąga cię perspektywa użerania się z bólem głowy i mdłościami do południa). Mimo to udało mi się zrobić całkiem sporo, między innymi uporządkować biżuterię i kosmetyki. Moje naszyjniki wiszą teraz na uroczym wieszaku w kształcie nietoperza, co jest rozwiązaniem praktycznym i dekoracyjnym zarazem.
Wieczorem poszłam na koncert IAMX. Widziałam ich dość niedawno, ale jako że są jednym z moich ulubionych zespołów do oglądania na żywo, nie mogłam tego przegapić. Zaczęli doskonałym No Maker Made Me, po czym zagrali mieszankę nowych i bardzo nowych rzeczy (włącznie z Everything Is Burning z ostatniego materiału, i North Star, który jest chyba moim ulubionym kawałkiem z albumu Metanoia, a na żywo brzmi naprawdę potężnie) ze starociami w rodzaju Kiss + Swallow. Ich występ był, jak zwykle, fantastyczny i zafundował mi prawdziwą huśtawkę emocji, a interakcja zespołu z publicznością była naprawdę magiczna. 
Po koncercie ruszyłam do Slimelight. Na miejsce dotarłam dość wcześnie, ale klub był praktycznie pełen od samego początku, co zdarza się bardzo rzadko, bo normalnie ludzie przychodzą grubo po północy. Szalenie podobały mi się halloweenowe dekoracje; pająki, czaszki i inne straszności doskonale pasują do tej imprezy i przy okazji sprawiają, że klub wygląda mniej obskurnie.

hallo03.jpg
IAMX, dekoracyjne czaszunie w Slimes, i moje krwawe łzy
W niedzielę nie czułam się za bardzo na siłach wychodzić gdziekmolwiek, ale Emilia namówiła mnie na koncert zespołów Snufkin and You Are Wolf. Żaden z nich nie był mi bliżej znany, więc nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać, ale koncert był naprawdę przyjemny. Oba zespoły można wrzucić w worek z napisem "folk", przy czym Snufkin gra ciepłą, melodyjną muzykę pełną wokalnych harmonii, a You Are Wolf, którego wokalistka zaskoczyła mnie swoimi możliwościami, jest zdecydowanie bardziej eksperymentalny.
Wczoraj było Halloween, więc nie wypadało po prostu wrócić do domu po pracy. Zamiast tego wraz z koleżanką Adą wstąpiłyśmy na drinki w Ladybird Bar, zachęcone odpowiednio mroczną wystawą i ofertą happy hour. Miejsce okazało się bardzo przyjemne, z ciemnym, przytulnym wystrojem, dyskretną muzyką i pysznymi koktajlami. W menu znalazł się nawet jeden keto-przyjazny napitek, a to nie zdarza się często, więc na pewno jeszcze tam wrócę. Potem dołączyła do nas Emilia i poszłyśmy się objeść do pobliskiego Chipotle (żal było nie skorzystać z jedzenia za £2 dla przebranych, zwłaszcza, że dochód szedł na cele charytatywne). Ogólnie rzecz biorąc, całkiem udany poniedziałkowy wieczór!
hallo04.jpg
Ja wczoraj, nowy wieszak na naszyjniki, oraz głodne gotki przy paśniku
Teraz zdecydowanie przydałby mi się odpoczynek, więc w najbliższy weekend się relaksuję. Z innych wieści, dziś pierwszy dzień mojego zakupowego detoksu - dam Wam znać, jak idzie. Także dziś wypada pierwszy dzień NaNoWriMo, więc pora wygrzebać notatki i wziąć się na poważnie za tę powieść, którą zaczęłam wieki temu. Życzcie mi szczęścia!
A jak Wam upłynął halloweenowy weekend? Robiliście coś straszliwie fantastycznego?

Wednesday 26 October 2016

Wybory, światy, możliwości.

"Czy jesteś szczęśliwy w życiu?"

To ostatnie słowa, które słyszy Jason Dessen, zanim zamaskowany porywacz pozbawia go przytomności. Kiedy się budzi, otaczają go ludzie w zabezpieczających kombinezonach, a mężczyzna, którego nigdy nie widział, pochyla się nad nim z uśmiechem i mówi: "Witaj z powrotem, przyjacielu."

Wkrótce Jason przekonuje się, że świat, w którym się ocknął, nie jest jego światem. Jego żona nie jest jego żoną, jego syn nigdy się nie urodził, a on sam nie jest zwykłym profesorem w szkole średniej, a geniuszem, który dokonał przełomowego odkrycia...

Który świat jest prawdziwy? Czy jest ich więcej? Co, jeśli każdy wybór, którego dokonujemy, tworzy kolejny świat, w którym wszystko wygląda trochę inaczej?

Jeśli zgubisz się wśród nieskończonej liczby światów, jak znajdziesz drogę do domu?

Po "Mroczną materię" Blake'a Croucha sięgnęłam niejako przypadkiem, ale bardzo się cieszę, że to zrobiłam. To świetna lektura, porywająca i zmuszająca do zastanowienia się nad tym, jak nasze decyzje kształtują rzeczywistość, nad możliwościami leżącymi przed nami i nad tym, jak mogłoby wyglądać nasze życie, gdybyśmy dokonali innych wyborów w przeszłości. Ale przede wszystkim sprawia, że doceniamy to, co mamy, bo właśnie ten świat, a nie inny, jest naszym domem.

Koncepcja multiwersum jest tak stara jak nurt science fiction, ale Crouch pisze o światach równoległych w interesujący, a przy tym zrozumiały sposób. "Mroczna materia" jest porywającym i wciągającym skrzyżowaniem sci-fi, thrillera i historii miłosnej. Niektórzy narzekają na specyficzny styl autora, charakteryzujący się krótkimi, urywanymi zdaniami, ale, według mnie, znakomicie pasuje on do historii.

Powieść ukaże się w Polsce 7 listopada nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka, ale już teraz można ją zamówić w przedsprzedaży. Jeśli szukasz ekscytującej lektury, która wciąga od pierwszej strony i którą trudno odłożyć, koniecznie dodaj tę książkę do swojej listy!



Thursday 20 October 2016

5 typów rowerzystów, które spotkasz w mieście

Pedałowanie po Londynie, tak jak i po każdym większym mieście, jest nie tylko najszybszym i najtańszym sposobem na dotarcie z punktu A do punktu B, ale też doskonałą okazją do obserwowania ludzi. Przez lata przemieszczania się na dwóch kółkach widziałam już prawie wszystko, od ludzi transportujących mini lodówki na bagażnikach i nadających głośną muzykę (a konkretniej swing z lat 20-tych) z potężnych głośników w plecakach, aż po chudych jak wyżły miejskich ścigaczy, mijających mnie z minimalnym wysiłkiem.
Typów rowerzystów jest mnóstwo, ale 5 z nich spotykam najczęściej. Jeśli mieszkasz w dużym mieście, jest więcej niż pewne, że i Ty zetknąłeś się przynajmniej z jednym z nich, a może nawet jesteś jednym z nich.
1. Ścigacz
Odziany w aerodynamiczną lycrę od stóp do głów, w drogich wpinanych butach, mija Cię na swojej ważącej mniej niż 7 kilo maszynie, nawet nie tracąc oddechu, podczas gdy Ty zipiesz i sapiesz, zastanawiając się, czy to w ogóle był człowiek. Dla ścigacza każda droga jest jego osobistym etapem Tour de France, a każdy dzień to okazja, by pobić swój życiowy rekord. Chętnie wyda 500 zł na nowy wspornik siodełka, jeśli dzięki niemu waga jego roweru zmniejszy się o 30 gram. Ma też więcej rowerowych spodenek i koszulek niż normalnych ubrań.
cyclistracer
Każdy dzień to wyścig. Obrazek z TimeOut.


2. Stylowy
I co z tego, że futerkowy żakiet, spódniszka z tiulu i buty na szpilce nie są specjalnie wygodnym strojem do pedałowania? Wyglądają bosko z tym lśniącym złotym kaskiem, a to się liczy. Stylowy nie dba o to, by ubierać się stosownie do pogody (czy choćby do okazji), bo wygląd jest wszystkim, złotko! Jechać szybciej? Nie ma takiej opcji! Przecież potargałby sobie ubranie i, co gorsza, spocił się. Pocenie się jest w świecie stylowego zakazane.
3. Kurier
Może i wygląda niepozornie w swoich znoszonych ciuchach, niby to leniwie pedałując na mocno już podniszczonym ostrym kole, ale nie daj się zwieść, kurier to prawdziwy hardkor wśród rowerzystów. Przemyka między samochodami, przyprawiając o gęsią skórkę wszystkich, którzy mają choć odrobinę instynktu samozachowawczego. Ma misję do spełnienia i nie ma takiej siły, która by go zatrzymała. Kiedy nie dostarcza paczek i listów, można go spotkać w okolicy lokalnego warsztatu, gdzie wlewa w siebie mocną jak śmierć kawę i pali samodzielnie skręcane papierosy w towarzystwie innych kurierów.
cyclistcourier.jpg
Nie ma mocnych na kuriera. Obrazek z TimeOut.


4. Przemieszczacz
Nie ma znaczenia, na czym jeździ, ważne, żeby dało się na tym dojechać z punktu A do punktu B. Nie potrzebuje specjalnych ubrań na rower, bo i po co? Przecież pedałować można w czymkolwiek. Przemieszczacz na rowerze jeździ wszędzie: do pracy, na drinki ze znajomymi na mieście, na obiadki do babci, na śluby... Może i nie jest szczególnie szybki (zresztą, kogo obchodzi szybkość?), ale nadrabia wytrzymałością i odpornością na różne warunki pogodowe. A że nie musi polegać na transporcie publicznym, nigdy nie spóźnia się do pracy.
5. Turysta
Jest tak szalenie podekscytowany możliwością odkrywania nowych miejsc na rowerze! No, przynajmniej do momentu, kiedy zgubią się w nieprzyjemnej dzielnicy, co prędzej czy później na pewno się stanie, bo mapy Google są takie mylące, a nie było wcześniej czasu, żeby porządnie zaplanować trasę. Ale nic się nie stało, skróci sobie drogę, jadąc chodnikiem ("Nielegalne? Naprawdę? Ojej, nie wiedziałem!"). A jeśli znów się zgubi, to po prostu wejdzie do tego sklepiku i spyta o drogę. Nie, nie wziął ze sobą zapięcia do roweru, ale to tylko na minutkę, co się może stać?
I jak, znacie kogoś, kto pasuje do któregoś z tych typów? Ja jestem gdzieś pomiędzy: nie tak szybka, by być ścigaczem, ale lubię lycrę i lekkie szosowe rowery, więc przemieszczaczem też do końca nie jestem.
Którymkolwiek typem jesteś, pamiętaj: bezpieczeństwo to podstawa!

Monday 17 October 2016

Zrób to keto! Pieczony jajeczny krem Nigelli

Wczorajszy ranek był paskudny i deszczowy, więc postanowiłam spędzić go w kuchni. Zwykle przygotowuję przynajmniej część moich posiłków na cały tydzień z wyprzedzeniem - dzięki temu w tygodniu nie muszę spędzać wieczorów, mieszając w garach. Zrobiłam frittatę z serem i bekonem na śniadania, polędwicę wieprzową nadziewaną szpinakiem i owiniętą w boczek na lunche, i pyszne przekąski, które zasługują na oddzielną notkę.
Zrobiłam też deser.
Wspominałam już, że mam sporą kolekcję książek kucharskich i obiecałam, że raz w tygodniu będę brała przepis z jednej z nich i dostosowywała go do diety keto. Tyle, że trochę się zapomniałam, bo łatwiej mi było korzystać z gotowych przepisów dostępnych w sieci. Cóż, życie.
Wczoraj miałam jednak ogromną ochotę na coś słodkiego, więc stwierdziłam, że to będzie dobry moment, żeby zacząć. Oryginalny przepis pojawił się w książce Kuchnia: Przepisy z Serca Domu, która jest jedną z moich ulubionych książek Nigelli, a dostosowanie go do diety ketogenicznej okazało się dziecinnie proste. Wystarczyło zastąpić zwykłe mleko mieszanką niesłodzonego mleka migdałowego i kremówki, a zamiast cukru dodać słodziku (ja używam Truvii). Zamiast piec krem w jednym dużym naczyniu, użyłam małych foremek, więc choć w książce przepis figuruje jako obliczony na 4 osoby, mi wyszło 7 niewielkich porcji. Oczywiście, dostosowałam czas pieczenia do wielkości foremek, więc jeśli używacie małych naczyń, również to uczyńcie.
Krem jest szalenie łatwy do zrobienia, a najtrudniejszą częścią jest przygotowanie kąpieli wodnej. 
Ja zjadłam moją pierwszą porcję bez dodatków, ale podejrzewam, że deser smakowałby obłędnie z kilkoma malinami lub borówkami.
Pieczony jajeczny krem Nigelli, wersja keto
Składniki:
  • 400 ml niesłodzonego mleka migdałowego
  • 100 g kremówki
  • 4 jajka
  • 2 łyżki Truvii albo innego słodzika (najlepszy jest erythritol)
  • 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
  • świeżo starta gałka muszkatołowa, do posypania

Rozgrzej piekarnik do 140 stopni.

W dużej misce ubij mikserem jajka, słodzik i wanilię. W międzyczasie wymieszaj mleko ze śmietaną i podgrzej w garnku albo mikrofalówce, aż prawie zawrze. Nie przerywając ubijania, powoli wlewaj ciepłe mleko do jajek.

Wysmaruj masłem jedno duże, okrągłe naczynie do zapiekania albo kilka małych foremek, po czym umieść je w większej blasze do pieczenia. Przez sitko wlej krem do przygotowanych foremek i posyp wierzch gałką muszkatołową. Przygotuj kąpiel wodną: zagotuj wodę i delikatnie wlej ją do blachy, tak, żeby nie dostała się do foremek z deserem, następnie umieść w piekarniku. Jeśli używasz dużego naczynia, piecz 1.5 godziny; dla małych foremek wystarczy nawet 45 minut.

Gotowy deser wyjmij z piekarnika i odstaw, aż trochę przestygnie. Najlepiej smakuje na ciepło.



Wartości odżywcze na porcję (dla 7 małych porcji): 127 kcal, 11 g tłuszczu, 1 g węglowodanów, 6 g białka.

Friday 14 October 2016

Wyzwanie: 7 miesięcy bez zakupów

Zaskoczeni? Wiem, ja sama jestem zaskoczona swoją decyzją.

Żyjemy w konsumpcyjnym społeczeństwie, w którym wszystko, czego moglibyśmy zapragnąć, jest tanio i łatwo dostępne: wystarczy kilka kliknięć - i gotowe. Mówimy, że potrzebujemy nowych rzeczy, ale w wielu wypadkach to nie potrzeba, a pragnienie. Kupujemy nowe rzeczy, które szybko zmieniają się w stare rzeczy i lądują na śmietniku albo w kącie, kiedy nam się znudzą.

Czy zdarza się Wam myśleć o tym, ile z rzeczy, które kupujecie, jest Wam zupełnie zbędnych? Czy zastanawiacie się nad tym, w jakich warunkach są produkowane? Czy kupujecie rzeczy, których nie potrzebujecie i które kończą zapomniane w szufladzie? Czy wyrzucacie ubrania po kilku założeniach, bo wiecie, że możecie tanio kupić nowe?


consss
Przyznaję: jestem winna tego wszystkiego. I wcale nie napawa mnie to dumą.
Więc, zainspirowana postami Mai Magi i Psychary, podejmuję wyzwanie.
Zasady są proste: od początku listopada do początku czerwca nie kupuję niczego nowego i masowo produkowanego. Żadnych tanich szmatek z wyprzedaży, żadnych świecidełek i dekoracji do domu, żadnych nowych kosmetyków, bez których mogłabym się obejść. Chcę udowodnić sobie, że to, co mam, w zupełności mi wystarczy, a pzy okazji stać się bardziej kreatywna w kwestii ubioru. Teraz, kiedy uczę się szyć, będę starała się jak najwięcej ciuchów robić sama, a także przerabiać to, co znajdę w lumpeksach. Dopuszczam kupowanie z drugiej ręki, bo nie wymaga ono produkowania nowych rzeczy, więc szmateksy i eBay przyjdą mi na ratunek, jeśli będę czegoś potrzebować. Jeśli idzie o kosmetyki, będę kupować je tylko wtedy, gdy będzie to konieczne, a więc kiedy skończy mi się dany typ produktu. Dekoracji i gadżetów do domu, a także biżuterii, których nie dam rady zrobić sama, będę szukać u małych, niezależnych producentów. 
Naturalnie, rzeczy niezbędne, takie jak bielizna, będę kupować tak jak dotąd, ale to tyle.
Skąd takie daty? Cóż, zima się zbliża, a ja mam w szafie raptem dwa swetry, więc chcąc nie chcąc muszę coś dokupić, a że wypłata dopiero pod koniec miesiąca... No, wiadomo. Czerwiec dlatego, że wraz z przyjaciółmi planujemy zakupową zabawę na przyszłorocznym WGT.
Tak więc przede mną 7 miesięcy pełnych okazji, wyprzedaży i przecen, z których nie skorzystam. Ta myśl jest przerażająca i ekscytująca zarazem.
Kto ma ochotę dołączyć?

Thursday 13 October 2016

5 fantastycznych znalezisk na Halloween za grosze

Jeśli jesteś choć trochę jak ja, masz już pewnie szafę pełną ubrań, które z powodzeniem mogłyby robić za kostium na Halloween, szufladę wypchaną straszliwymi akcesoriami, i mnóstwo kosmetyków, które mogą przeistoczyć Cię w zjawę, wampira lub zombie.

To wcale nie powstrzymuje mnie od kupowania nowych rzeczy w październiku, który jest zdecydowanie moim ulubionym czasem na zakupy.

Jeśli szukasz tanich sposobów na dodanie subtelnie strasznej aury do swojej stylizacji, oto 5 propozycji za £5 (czyli jakieś 25 zł) lub mniej.

Upiorne sztuczne paznokcie, Primark, £1.50 za opakowanie (24 sztuki)

Gigant od szybkiej i taniej mody co roku szykuje coś specjalnego na Halloween: skarpetki, piżamy, rajstopy... W tym roku moją ulubioną rzeczą z sezonowej kolekcji (czy raczej rzeczami, bo podobają mi się wszystkie wersje) są sztuczne pazurki. Może i nie są najlepszej jakości, niektóre mają poszarpane, ostre krawędzie, którymi łatwo zahaczyć o kabaretkę albo się podrapać, ale wszystko da się naprawić za pomocą pilniczka do paznokci. Za taką cenę żal byłoby się nie skusić!


halloweennailsprimark
Opaska ze skrzydłami nietoperza, Asos, £5

Prawda, że fantastyczna? Mogłabym (i pewnie będę) nosić ją przez cały rok. Jeśli lubisz łączyć upiorne z uroczym, to idealny dodatek dla Ciebie. Opaska wydaje się dość solidnie wykonana, więc mam nadzieję, że posłuży mi przynajmniej do następnego Halloween.

batearasos.jpg

Strrrraszne skarpetki, New Look, £2.49 za parę 

Bo życie jest za krótkie, by nosić nudne skarpetki.

halloweensocks

Naszyjnik-tasiemka z jednorożcem, H&M, £2.99

Tak, mili państwo, wprowadza się element magiczny do rzeczywistości (po taniości). Technicznie rzecz biorąc, ten naszyjnik nie jest straszny, ale jest bajeczny, a to już coś. Naszyjniki tego typu były popularne w latach 90., a teraz przeżywają swój renesans, więc dodatkowe punkty za bycie trendy gwarantowane. 
chokerunicorn
Wachlarz z koronki albo piór, Accessorize, £5 za sztukę

Tak, można znaleźć tańsze na eBayu albo Allegro, ale spójrzmy prawdzie w oczy, często dostajemy coś zupełnie innego niż na obrazku, tandetnie wykonanego i nieszczególnie ładnego. Te wachlarze są zdecydowanie warte swojej ceny, bardzo eleganckie i solidne. Mówisz, że nie potrzebujesz wachlarza? Cóż, czasami nie chodzi o to, czego potrzebujesz, ale czego pragniesz.
fans.jpg

A Wy znaleźliście już coś ciekawego w sklepach w tym miesiącu? Czy Halloween zyskuje na popularności w Polsce?

Friday 7 October 2016

Nie ma to jak w domu.

Pamiętam, jak ekscytujący i stresujący zarazem był proces kupowania mieszkania. Nieskończone godziny spędzone na telefonie z prawnikami, doradcami kredytowymi i innymi ludźmi posługującymi się dziwnym, niezrozumiałym żargonem. Pamiętam to uczucie, kiedy w końcu odebraliśmy klucze i zwieźliśmy cały swój (wtedy jeszcze niewielki) dobytek, po czym, zajadając pizzę na wynos, padliśmy na podłogę, wykończeni, ale szczęśliwi.

Po latach dzielenia mieszkań z ludźmi, dobrze było w końcu mieć miejsce, które mogłam nazwać domem.

7 lat później i nadal tu mieszkam, nadal lubię to miejsce. Ale coraz częściej (niechętnie, ale jednak) myślę o przeprowadzce.

Po tych wszystkich latach nie mam najmniejszej ochoty porzucać mojego domu. Zwłaszcza, że to bardzo przyjemne miejsce, wystarczająco przestronne, byśmy dawali radę mieszkać w nim razem bez niezręcznych sytuacji. No i są jeszcze koty: niełatwo jest znaleźć w Londynie (albo gdziekolwiek indziej) mieszkanie, jeśli ma się zwierzaki, a zostawienie ich - nawet pod jego troskliwą opieką - złamałoby mi serce.

Ale odnoszę dziwne wrażenie, że mieszkając razem, wciąż trzymamy się wątłych nitek nadziei. Albo, dokładniej rzecz ujmując, że on się ich trzyma.

Snuję się po mieszkaniu, dotykam ścian, które od lat są moją ostoją, siadam na balkonie i oglądam zachód słońca. Tak, to jest dom, to miejsce, w którym chciałabym zostać.

Ale czasem nie ma innego wyjścia jak tylko odejść.

Prawda?

Sunday 2 October 2016

Pierwsze koty za płoty.

Z materiałów, które zamówiłam, przed weekendem dotarły do mnie tylko dwa. Mało, ale pomyślałam, że to wystarczy na początek i postanowiłam spędzić część niedzieli przy maszynie.

Początek był trudny: okazało się, że nie pamiętam zbyt dobrze, jak używać maszyny do szycia, ale dzięki połączeniu nieocenionej pomocy mojej siostry i tutoriali z YouTube dałam radę i po godzinie kombinowania byłam gotowa przystąpić do dzieła.

Zaczęłam od pokrowca na poduszkę. Użyłam pięknej bawełny w czaszki i róże, zaprojektowanej przez Michaela Millera. Jeśli, tak jak ja, lubicie mroczne klimaty, koniecznie zerknijcie na jego materiały, bo niektóre z nich są naprawdę kapitalne.

Technicznie rzecz biorąc, wcześniej uszyłam już jeden pokrowiec na poduszkę, ale ten był większym wyzwaniem, bo postanowiłam, że będzie miał zamek. To bez wątpienia była najtrudniejsza część. Trochę potrwało, zanim wykombinowałam, gdzie przypiąć zamek, a samo szycie udało się dopiero za trzecim podejściem, ale w końcu się udało. Szkoda, że nie wiedziałam, że lepiej wybrać zamek odrobinę krótszy niż krawędź materiału, no ale cóż, człowiek uczy się całe życie. Jeśli też chcecie uszyć pokrowiec na poduszkę, ten tutorial na pewno Wam pomoże. Muszę przyznać, że jestem zadowolona z efektu końcowego i zamierzam zrobić jeszcze kilka takich poszewek, żeby odświeżyć trochę mój pokój dzienny.


Prawda, że urocza?


Drugą rzeczą, którą dziś zrobiłam, była składana bawełniana torba na zakupy. Wypatrzyłam projekt na tym blogu (który, swoją drogą, jest fantastyczny) i choć wydał mi się trochę skomplikowany dla kogoś, kto dopiero uczy się szycia, instrukcje są na tyle jasne, że jeśli będziecie postępować zgodnie z nimi, nie ma szans, żeby się nie udało. Torbę można złożyć w małą, zgrabną paczuszkę i zawsze mieć przy sobie na nieprzewidziane zakupy w drodze do domu. Jeszcze nie miałam okazji jej przetestować, ale wydaje się dość mocna, więc pewnie trochę mi posłuży.



Guzik w kształcie nagrobka robi robotę.


Wkrótce planuję spróbować uszyć kosmetyczkę, a z resztek materiałów zrobię sobie patchworkową narzutę na łóżko. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale to całe szycie zaczyna mi się podobać!

Friday 30 September 2016

To nie był mój tydzień.

Jak ja się cieszę, że już się kończy!

Zaczęło się dobrze, ale w środę wieczorem jakiś szczeniak ukradł mi telefon, wyrywając mi go z ręki praktycznie tuż pod domem. Nie zdążyłam się nim nawet nacieszyć, miałam go raptem 4 miesiące, a ubezpieczenie odwołałam, bo skoro nic złego się nie stało podczas mojej podróży po Syberii, to cóż się może stać w cywilizowanym Londynie?

Ech, ludzka naiwności...

Do późnej nocy siedziałam z policjantami, którzy spisywali moje zeznania, więc następnego dnia byłam zbyt wykończona, by wybrać się na metalowe karaoke, na które bardzo się cieszyłam. No i musiałam kupić nowy telefon. Nie jest tak dobry jak ten, który mi ukradziono, ale wydaje się całkiem przyzwoity. Za takie pieniądze, lepiej żeby był!

Dziś rano przypaliłam się żelazkiem (brawo ja!) i upuściłam moje śniadanie (pieczone jajka z fetą) na podłogę. W efekcie musiałam uprzątnąć bajzel złożony z kawałków jedzenia wymieszanych z odłamkami ceramiki, więc spóźniłam się do pracy (brawo po raz drugi!).

O tak, cieszę się, że ten tydzień się kończy. Może dla własnego bezpieczeństwa powinnam spędzić weekend w domu.

Czy macie takie tygodnie, kiedy wszystko Wam się sypie? Czy wierzycie, że jest jakiś limit pecha, którego człowiek może mieć w krótkim okresie czasu, bo jeśli będzie go za dużo, to równowaga zostanie zachwiana? Mam nadzieję, że tak właśnie jest! Teraz potrzebuję tylko tego, żeby coś mi się udało. Albo przynajmniej żeby udało mi się nic nie spieprzyć, nie uszkodzić się i nie zgubić niczego cennego przez jakiś czas.

I jak, życie, myślisz, że da się to załatwić?

Tuesday 27 September 2016

Nowa zabawka

Od niedzieli jestem dumną właścicielką maszyny do szycia, odziedziczonej po siostrze. A że siostrę mam wspaniałą, urządziła mi przyspieszony kurs podstaw szycia i okazało się, że nie jestem kompletnym beztalenciem. Udało mi się nawet uszyć moją pierwszą poszewkę na poduszkę i muszę przyznać, że jestem z siebie bardzo dumna. Nie sądziłam, że mam do tego smykałkę.

Czasem lubię się mylić.

Poszalałam trochę na eBayu i kupiłam przeróżne materiały z mrocznymi nadrukami, a także zamki, zatrzaski i inne takie cuda. Mam nadzieję, że cały majdan dojdzie do mnie przed weekendem, bo chciałabym przetestować moje nowo nabyte umiejętności.





A jeśli o umiejętnościach mowa, zajrzyjcie do Sew Crafty Designs, nowo otwartego sklepiku mojej siostry na Etsy, w którym znajdziecie fantastyczne, unikalne ubranka dla dzieci (a także, na specjalne zamówienie, dla dorosłych). Materiały, których używa Karolina, są cudownie miękkie, a fasony szalenie wygodne. Mam nadzieję, że kiedyś też będę taka dobra!

Saturday 24 September 2016

Zrobiona na szaro

Odkąd pamiętam, farbowałam włosy na czarno, ale od paru miesięcy chodziła za mną zmiana. Moje naturalne włosy zaczęły siwieć w błyskawicznym tempie, więc stwierdziłam, że równie dobrze mogę to zaakceptować i pofarbować się na szaro.

Postanowiłam poprosić o pomoc moją siostrę. Karo jest specjalistką od farbowania, zmienia kolor co 2-3 miesiące, więc doszłam do wniosku, że komu jak komu, ale jej mogę zaufać. Ostrzegła mnie wprawdzie, że usunięcie czarnej farby będzie wymagało kilku rund wybielacza i prawie na pewno uszkodzi moje włosy, ale że jestem uparta, postanowiłam się tym nie przejmować i wczoraj pojechałam do niej, by przeistoczyć się z czarnowłosej piękności w siwowłosą boginię.


Runda pierwsza. Rudo mi!


Zdaję sobie sprawę, że drastycznego rozjaśniania włosów powinno się dokonywać stopniowo, by jak najmniej uszkodzić strukturę włosa. Problem polega na tym, że taki proces wymaga czasu, a ja go nie miałam. Nie mogłam sobie pozwolić na to, by w poniedziałek pojawić się w pracy z włosami koloru żółtka, więc musiałyśmy załatwić wszystko za jednym zamachem.

Potrzebny był jeden wieczór i jeden poranek, dwie rundy rozjaśniacza, trochę toneru i kąpiel rozjaśniająca, by moje włosy w końcu stały się wystarczająco jasne do przyjęcia farby, Na szczęście farba była z tych, które nie niszczą włosów, z serii Colour Freedom Metallic Glory. Zdecydowałam się na grafitową szarość, bo uznałam, że ten odcień nie jest ani za jasny, ani za ciemny, i uważam, że to był dobry wybór. Gdzienigdzie przebijają jeszcze ciepłe tony, ale bliżej nasady włosów, gdzie nie było czarnej farby do ściągniecia, a tylko mój naturalny kolor, rezultat jest idealny!

Myślę więc, że przez jakiś czas będę siwa. Siostra zaopatrzyła mnie w mnóstwo przydatnych rzeczy, w tym rozjaśniacz (do odrostów, kiedy się pojawią), niebieski toner (żeby pozbyć się ciepłych tonów), srebrny szampon i mnóstwo dobrych rad. Przycięła mi też końcówki, które były w kiepskim stanie, choć użyłyśmy ponoć cudotwórczego Olaplexu. Coś mi się zdaje, że w najbliższej przyszłości będę sypiała z olejem kokosowym na włosach, ale co tam, było warto!



Rezultat!

Wednesday 21 September 2016

Gotyk z wybiegów, gotyk prawdziwy.

O modzie z pewnością można powiedzieć jedno: trendy krążą i powracają, a na wybiegach co jakiś czas pojawiają się tendencje, które miały już kiedyś swój moment. Nie byłam więc specjalnie zaskoczona, widząc gotyckie wpływy w kolekcjach na jesień i zimę 2016. Na wybiegach pojawiły się koronki, aksamit, skóra, gorsety, a to wszystko na bladych modelkach z ustami pociągniętymi czarną szminką i dramatycznym makijażem oka. Od niemal teatralnych projektów Marca Jacobsa po surową, minimalistyczną czerń Diora, projektanci postawili na mrok.



(Od lewej: Dior, Rodarte, Marc Jacobs)

Moda to kapryśna bestia i jestem pewna, że do wiosny gotyckie wpływy zostaną dawno zapomniane i pogrzebane na kolejnych kilka lat. Tymczasem prawdziwy gotyk ma się dobrze. To chyba jedyna subkultura, która może się poszczycić taką długowiecznością. Podczas gdy ludzie zaangażowani w inne sceny prędzej czy później dorośleją i przestają się w to bawić, wielu gotów trzyma się swojego stylu i robi swoje. 

Kiedyś uśmiechałam się drwiąco, słysząc, że ta czy inna gwiazdka "zrobiła się na gotycko" (w wolnym tłumaczeniu: założyła czerń od stóp do głów i pociągnęła usta ciemną szminką). Okej, nadal się uśmiecham, bo trudno mi się powstrzymać.

Z drugiej strony jednak cieszą mnie gotyckie wpływy na wybiegach. Bo wielcy projektanci prowadzą, a moda z sieciówek podąża za nimi, a to oznacza, że w sklepach łatwiej będzie upolować coś ciekawego za niewielkie pieniądze. Moda alternatywna bywa, niestety, znacznie droższa niż ciuchy z Primarka czy H&M. Pewnie, czasem jakość jest zdecydowanie lepsza, ale częściej płacimy za markę. Ponadto, jeśli nie mamy w pobliżu alternatywnych sklepów, a nie przepadamy za zakupami online, powrót gotyku może być dla nas błogosławieństwem, bo być może będziemy w stanie upolować prawdziwe perełki w Topshopie czy River Island.



(Od lewej, zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Primark, Bershka, 
H&M, River Island, Topshop)


Jedyne, co mi wadzi, to fakt, że dla niektórych gotyk jest tylko i wyłącznie trendem w modzie. Ale na to już nic poradzić nie mogę.

Monday 19 September 2016

Livin' la vida low-carb.

Nigdy nie zapominaj o śniadaniu, to najważniejszy posiłek dnia. Jedz dużo owoców i warzyw. Smoothies są dobre dla zdrowia. Za wszelką cenę unikaj tłuszczu, jedz tylko chudy nabial. Cholesterol szkodzi. Twoje ciało potrzebuje węglowodanów, żeby funkcjonować.

Pamiętasz te reguły? No pewnie, że tak. Słyszałeś to wiele razy z ust różnej maści ekspertów, czytałeś o tym w magazynach i na stronach poświęconych zdrowemu odżywianiu.

A teraz zapomnij wszystko, co wiesz. Oczyść umysł i weź głęboki oddech, bo to, co przeczytasz, może Cię zaskoczyć.

Bo co, gdybym Ci powiedziała, że możesz jeść jajka, ser i boczek, i chudnąć? Gdyby okazało się, że nie musisz chodzić głodny albo zastępować posiłków płynnym jedzeniem, i że wcale nie musisz na zawsze żegnać się z masłem, by chudnąć? Gdybyś dowiedział się, że możesz nawet pić alhohol - i nadal chudnąć, choć może trochę wolniej?

Nie, to niemożliwe, powiesz. Też tak myślałam.

A potem odkryłam dietę ketogeniczną.

Diety niskowęglowodanowe zyskały na populatności w ostatnich latach i wydaje się, że każdy, kto próbował kiedyś zrzucić parę kilo, wie, że jeśli przestanie jeść ziemniaki, chleb i makaron, to  na pewno będą tego efekty. Dieta ketogeniczna idzie trochę dalej i ogranicza węglowodany do minimum. Pewnie wiesz, że ludzkie ciało i mózg potrzebują paliwa z węglowodanów, żeby funkcjonować poprawnie. Jest w tym trochę prawdy - ale tylko trochę. Węglowodany są po prostu najłatwiej dostępnym źródłem paliwa dla ludzkiego ciała. Co więc się stanie, jeśli drastycznie zmniejszysz ich ilość w diecie?

Odpowiedź jest prosta: Twoje ciało zacznie szukać alternatywnych źródeł energii. I tu pojawia się tłuszcz, zmora każdego dietującego. Okazuje się, że możemy przestawić swoje ciała ze spalania glukozy, którą wytwarza organizm, kiedy dostarczamy mu węglowodanów, na spalanie tłuszczu. Kiedy ograniczasz węgle do minimum, Twoje ciało wchodzi w stan ketozy: zaczyna produkować ketony, które stają się głównym źródłem energii. Tym sposobem zmieniasz się w chodzącą maszynę do spalania tłuszczu. I to w zasadzie cała filozofia.

Jeśli chcesz wiedzieć więcej, zajrzyj tutaj.

Nie wierzyłam, że to się da, że zadziała, ale, cholera, działa. Kilka miesięcy i 7 kilo później, czuję się dobrze, ćwiczę tak samo intensywnie jak wcześniej, mój brzuch jest tak płaski, że nie mogę się na niego napatrzeć, a do tego mam mnóstwo energii, bez jej irytujących spadków.

To nie tak, że potępiam inne diety i sposoby żywienia. Każdy jest inny, ostatecznie chodzi o to, żeby spalać więcej niż się przyjmuje, i nie ma uniwersalnego sposobu żywienia, który służy każdemu. Wiem jedno: nigdy dotąd nie byłam na diecie, na której nie czułam się głodna, za każdym razem miałam wrażenie, że czegoś sobie odmawiam. A teraz? Teraz czuję się tak, jakbym w ogóle nie była na żadnej diecie.

Istnieje granicząca z pewnością szansa, że na początku będziesz tęsknić do węgli. Przez pierwsze kilka dni możesz nawet doświadczyć keto grypy, wraz z jej wszystkimi grypopodobnymi objawami: bólem głowy, mdłościami, bólami mięśni... Być może będziesz chciał się poddać. Aż pewnego dnia obudzisz się, czując się, jakbyś wypił najmocniejszą kawę na świecie. To znak, że Twoje ciało zaczyna się przyzwyczajać do nowego źródła energii.

Przygotowywanie posiłków jest ważne, zwłaszcza na początku. Prostota jest kluczem do sukcesu, więc trzymaj się prostych dań: mięso albo ryba i zielona sałatka na lunch i kolację, jajka i boczek na śniadanie, sery i wędliny w charakterze przekąsek. Czytaj etykiety na opakowaniach; z czasem dokonywanie dobrych wyborów zacznie Ci przychodzić naturalnie. Jedzenie na mieście może być wyzwaniem, ale wszystko da się zrobić, pamiętaj tylko, żeby trzymać się z dala od makaronów, ryżu, ziemniaków i chleba. Alkohol jest jak najbardziej dozwolony, ale zamiast piwa lub kolorowych koktajli sięgaj po wysokoprocentowe trunki (rum, gin, whiskey, wódka) i mieszaj je z gazowaną wodą albo (w ostateczności) bezcukrowymi napojami. Przed keto nie podejrzewałam, że wódka z gazowaną wodą i plasterkiem cytryny może być tak pyszna i orzeźwiająca.

Kiedy już ogarniesz, co i jak, możesz zacząć eksperymentować. Jako była blogerka kulinarna rzuciłam się w wir testowania nowych przepisów i zaskoczyło mnie, jakie to wszystko proste, jak łatwe i praktyczne. W moim wypadku nie chodzi już nawet o osiągnięcie jakiejś docelowej wagi, to po prostu styl życia i z łatwością mogłabym się go trzymać na zawsze.

No i pewnie będę.

Mam sporą kolekcję książek kucharskich, których rzadko używam, więc pomyślałam sobie, że zrobię sobie wyzwanie. Otóż raz w tygodniu będę przerabiać jeden przepis z którejś z książek na wersję keto i dzielić się z Wami rezultatami. W końcu jeść trzeba, prawda?

Saturday 17 September 2016

Magia i wspomnienia. Kubo i Dwie Struny.

Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię kreskowki, ale niektóre z nich, zwłaszcza w ostatnich latach, są zwyczajnie głupawe. Nie ma w tym nic złego, w końcu każdy ma czasem ochotę się pośmiać.
Ale jeśli oczekujecie czegoś więcej, jeśli szukacie poruszającej historii z ważnym przesłaniem, zdecydowanie powinniście zobaczyć Kubo i Dwie Struny.
Tytułowy bohater jest młodym chłopcem i prowadzi spokojne życie w nadmorskiej wiosce, pomaga swojej często melancholijnej i zdezorientowanej matce, i zapewnia mieszkańcom rozrywkę, opowiadając im historie. Kubo ma tylko jedno oko; drugiego pozbawił go zły dziadek, a chłopiec przeżył jedynie dzięki temu, że jego ojciec poświęcił się, umożliwiając ucieczkę jego matce i jemu, By chronić syna, matka zabroniła mu przebywać na zewnątrz po zmroku, ale pewnego dnia, Kubo staje pod nocnym niebem, twarzą w twarz z Księżycem...

Zanim historia dobiegnie końca, Kubo, w towarzystwie dwojga niezwykłych przyjaciół, będzie musiał znaleźć trzy magiczne artefakty, które niegdyś należały do jego ojca. Przy okazji zaś odnajdzie o wiele więcej...
Rzadko zdarza się, że jakiś film mnie poruszy, ale muszę przyznać, że pod koniec filmu trochę piekły mnie oczy. Historia Kubo jest pięknie opowiedziana i skłania do zastanowienia się nad tym, co w życiu ważne. Kapitalna animacja dodaje obrazowi magii i doskonale pasuje do przesłania historii. Obsada też jest znakomita: głosy podkładają między innymi Matthew McConnaughey, Charlize Theron i Rooney Mara.
Coraz rzadziej zdarzają się filmy takie jak Kubo i Dwie Struny. Więc jeśli planujecie obejrzeć w tym miesiącu tylkjo jedną rzecz, ta niezwykła animowana produkcja to doskonały wybór.

Friday 16 September 2016

OOTD: Sukienka z czaszką od Iron Fist

Jak tu nie kochać eBaya? Tak łatwo znaleźć tam coś kapitalnego za grosze. Na tę sukienkę trafiłam zupełnym przypadkiem. Dołączyłam do aukcji, po czym wyszłam na siłownię, myśląc, że pewnie ktoś mnie przebije.
Tak się, na szczęście, nie stało. Dokładnie tego potrzebowałam w mojej szafie na ten okres przejściowy między latem a jesienią! Wygodna, miękka tkanina, świetna długość i fantastyczny nadruk z czaszką - no, dosłownie ideał. I jeszcze ten sugestywny prześwitujący panel z przodu... Razem z przesyłką sukienka kosztowała mnie niecałe £10, czyli jakieś 55 zł. Będę ją nosić, aż się rozpadnie.
A najlepsze jest to, że nie potrzeba już żadnych dodatków, bo sama kiecka robi całą robotę.
20160916_085005.jpg
A właśnie, pamiętacie, jak pisałam, że nigdy więcej żadnych diet?
Kłamałam.
Więcej o tym, co teraz jem i dlaczego to działa, już wkrótce.

Tuesday 13 September 2016

Gdzie jest jesień?

No gdzie, ja się pytam?

Środek września, więc człowiek spodziewa się ochłodzenia, chmur, może nawet jakiegoś deszczu. Liście już przecież zaczęły opadać, a w sklepach pojawiły się halloweenowe cudeńka (co zresztą cieszy mnie niezmiernie).

Tymczasem 30 stopni, fala upałów, koniec świata i apokalipsa. Omijam metro szerokim łukiem, bo to tak, jak wejść do piekarnika; stawiam na rower i na moje dwie mocne nogi, i rozpuszczam się mimo wszystko.

Tęsknię za jesienią. To moja absolutnie ulubiona pora roku, chyba od zawsze, a przynajmniej od czasu, kiedy byłam nastolatką. Wiele rzeczy się zmieniło, ale moja miłość do jesieni trwa nadal i watpię, by kiedykolwiek miała się wypalić.

Za co ją lubię, spytacie?

Za kolory: rudy brąz, ognisty pomarańcz, głęboką czerwień. Widać je nawet tutaj, w mieście. Nie ma nic przyjemniejszego od spaceru po dywanie z opadłych liści. Tak jak wiosna cieszy moje oko budzącą się, młodą zielenią, tak jesień ogrzewa serce ciepłymi barwami.




Za długie wieczory z herbatą i książką. Bo jesienią, zwłaszcza, kiedy za oknem zrobi się naprawdę zimno, deszczowo i paskudnie, nikt nie ma mi za złe, że wolę zostać w domu.

Za Halloween. Tak, wiem, że - zwłaszcza w Polsce - to kontrowersyjne święto, ale ja osobiście za nim przepadam. Przepadałam już za młodu, choć wtedy nie było jeszcze tak popularne. Poza niezliczonymi halloweenowymi imprezami cieszą mnie różne śliczności, które można o tej porze roku nabyć w sklepach. To mój ulubiony moment na kupowanie różnych gadżetów do domu, od ściereczek i szklaneczek po dekoracje.




Za koncerty. Jakoś tak się składa, że jesienią jest ich najwięcej. I tak jak lato jest dla mnie sezonem festiwali, tak jesień = muzyka na żywo, ale bez konieczności wyjeżdżania gdziekolwiek.

Za to, że w końcu jest na tyle chłodno, by ubrać się na cebulkę. Albo włożyć ciężki, gruby sweter. Albo aksamitną sukienkę. I że wreszcie nie jest za ciepło w glanach. I za to, że w sklepach w końcu pojawiają się rzeczy, które mam ochotę kupić i nosić. A propos, podobno w tym roku znów wracają gotyckie inspiracje... Mam w związku z tym mieszane uczucia. Ale to temat na kolejną notkę.




I jeszcze za to, że w końcu chce się włączyć piekarnik, i że zupy smakują jakoś lepiej.

Więc kiedy inni ubolewają nad końcem lata, ja mówię głośno i wyrażnie: jesieni, przybywaj, jestem gotowa!