Wednesday 25 February 2015

Zróbmy sobie dobrze.

Wieść gminna niesie, że dziś obchodzimy Dzień Masturbacji.

Nie wiem jak Wy, ale ja nadal nie mogę zrozumieć, jak to możliwe, że kobieca masturbacja nadal jest tematem tabu. Spójrzmy chociażby na świat filmu: w byle komedyjce dla średnio rozgarniętej młodzieży scena, w której główny bohater rozmawia z kumplami o tym, jak często, jak długo i o kim myślą w trakcie, to już chyba klasyk. Ba, panowie na ekranie radośnie trzepią kapucyna, walą gruchę, biją konia, pieszczą dzidę, jadą na ręcznym, brandzlują się i fapują do woli - i nikt jakoś w to nie wnika. Dziewczyna robiąca sobie dobrze w filmie? Tfu, bezbożnica! Wstyd, grzech i sromota.

Czy wiedzieliście, że film "Jersey Girl" niemal dorobił się kategorii wiekowej R, bo Liv Tyler mówi w nim o masturbacji? Nie, nic nie robi, po prostu przyznaje się do onanizowania się średnio dwa razy dziennie. To wystarczyło, by spece od klasyfikowania filmów podnieśli larum.

Z kolei bohaterka szturmującego kina "50 Shades of Grey" jakimś cudem przeżyła 21 lat, ani razu nie dotykając się "tam na dole". To, że jest jeszcze dziewicą, jestem w stanie jakoś zrozumieć, podobnie jak brak konta na Facebooku, ale kompletny brak zainteresowania własnym ciałem i tym, co sprawia mu przyjemność, jest dla mnie totalnie niewiarygodny.

Z drugiej strony obawiam się, że takich jak ona jeszcze trochę zostało...

Spójrzmy prawdzie w oczy: w okresie dojrzewania mało która z nas mogła porozmawiać z kimś o masturbacji. Czy to w szkole, czy w domu, temat praktycznie nie istniał. Cóż było robić, trzeba było odkrywać świat sprawiania sobie przyjemności na własną, nomen omen, rękę. Pół biedy, jeśli temat seksu nie był w domu rodzinnym kompletnym tabu, ale przecież zdarzały się (i nadal pewnie się zdarzają) takie domy, gdzie córka przyłapana na robieniu sobie dobrze dostawała po łapach. No a jak już dostała raz i drugi, jak się nasłuchała, że to grzech i że lepiej niech się zajmie szydełkowaniem, klepaniem zdrowasiek albo pieczeniem ciasteczek, to w końcu zaczęła w to wierzyć. A potem, po latach, dziwi się, że seks jej nie kręci. Jak ma kręcić, skoro nie miała szans nauczyć się, co jej się podoba i co sprawia jej przyjemność?

A przecież masturbacja ma mnóstwo zalet. Dzięki niej uczymy się reakcji naszego ciała na różne rodzaje przyjemności i pieszczot. Doprowadzając się do orgazmu, odstresowujemy się i relaksujemy. Rozładowujemy napięcie seksualne i frustrację. Niektórzy naukowcy twierdzą, że regularne onanizowanie się może chronić przed cukrzycą, depresją, nowotworami i bezsennością.

No i przede wszystkim to nielicha frajda!

A teraz wybaczcie, świętowanie wzywa ;)





Saturday 14 February 2015

Miłość po grób

Walentynki. Tak się jakoś utarło, że ludzie albo szaleją za tym świętem, albo z całego serca go nie znoszą. Ja nie należę do żadnego z tych dwóch skrajnych obozów. Niektóre walentynkowe kartki wywołują uśmiech na mojej twarzy, a do tego lubię dawać prezenty, więc wychodzę z założenia, że każda okazja jest dobra. Z drugiej strony, nie mogę pojąć, kto przy zdrowych zmysłach chciałby wydać małą fortunę na niekoniecznie wyjątkowo pyszną kolację w pełnej różowych baloników w kształcie serc restauracji tylko dlatego, że w TEN dzień tak się robi i już.

Ale cóż, różni ludzie, różne potrzeby.

Nie wiem, czy to wina wszechobecnych w okolicach 14 lutego serduszek, czerwonych róż i amorków, ale jakoś tak się składa, że w tym okresie nachodzą mnie różne refleksje na temat miłości. I dziś też mnie jedna naszła.

Doszłam mianowicie do wniosku, że wierzę w miłość. Także w taką do grobowej deski, mocniejszą z każdym rokiem, nie uginającą się w obliczu trudności. Wierzę, że można spotkać na swojej drodze kogoś, z kim będzie się chciało przeżyć całe życie.

Ale nie da się tego zrobić, jeśli najpierw nie pokocha się siebie.

My, kobiety, jesteśmy wobec siebie wyjątkowo surowe i wymagające. Wściekamy się na siebie za najdrobniejsze potknięcia, krzywimy się, spoglądając w lustro (bo tu fałdka, tam zmarszczka, a tutaj siwy włos), powtarzamy sobie, że nie umiemy, nie damy rady, nie jesteśmy wystarczająco ładne, sprytne, silne, mądre. Na błędy i niedociągnięcia innych przymykamy oko, ale sobie darować nie potrafimy. Przekonane o własnej bezwartościowości, robimy się coraz bardziej nieszczęśliwe. Jednocześnie wciąż czekamy, aż pojawi się rycerz na białym rumaku, który spojrzy nam w oczy, zobaczy, że jesteśmy wyjątkowe, i odmieni nasze życie.

Ale komu by się chciało spoglądać w oczy kogoś, kto wciąż smutno wpatruje się w czubki swoich butów?

Wydaje mi się, że ludzie, którzy lubią siebie, są też bardziej lubiani przez innych. Sama jeszcze nie osiągnęłam tego stanu, miewam momenty zwątpienia, ale wierzę, że prędzej czy później nauczę się patrzeć na siebie z miłością. I że będzie to miłość po grób.

Tak więc, drodzy moi, zanim ktoś się w was zakocha, spróbujcie zakochać się w sobie! Nawet jeśli to nie sprawi, że zakocha się w was ktoś jeszcze, na pewno będziecie szczęśliwsi :)




Monday 2 February 2015

O galopującym czasie i powrotach

Jak obiecałam, najpierw będzie o czasie.

Czas, moi mili, zapierdala jak szalony. Na co dzień nie myślę o tym jakoś szczególnie intensywnie, ake gdzieś tak w okolicy nowego roku łapię się za głowę i nie mogę się nadziwić, jak to możliwe, że stary już się kończy. W panice obiecuję sobie, że w nowym roku nie będę marnować czasu, że będę robić dużo, żyć intensywnie, chłonąć i celebrować każdą chwilę...

A potem, ni stąd, ni zowąd, okazuje się, że jest już luty, a ja znów jestem zaskoczona tym, jak to ten czas zapierdala.

Właśnie zorientowałam się, że ostatnią notkę napisałam w czerwcu. 

Co się zmieniło od czerwca? Hmm, pomyślmy...

Wróciłam na stare śmieci. O których, nota bene, będzie oddzielna notka, bo uważam, że moje stare-nowe śmieci na takową zasługują. Było nie było, to historyczne śmieci.

Znów mieszkam z Mężczyzną. Nie wiem, na jak długo, ale na razie jest dobrze. Wcale bym się nie pogniewała, gdyby zawsze miało być tak dobrze, ale trudno przewidzieć, jak się to wszystko ułoży.

Byłam w kilku wartych odwiedzenia miejscach (Oslo! Praga! Mój rodzinny Gdańsk!), zaliczyłam trochę koncertów, przeczytałam sporo książek. Przetańczyłam niezliczone godziny na różnej maści imprezach, przegadałam kolejne z bliższymi i dalszymi znajomymi.

I nie napisałam ani jednej notki. Sama nie wiem, czy to przez brak czasu, czy raczej przez niezdolność ubierania myśli w słowa. Niezdolność, mam nadzieję, chwilową. Bo choć tak długo mnie tu nie było, trochę jednak brakuje mi blogowania.

2015 zapowiada się ciekawie, więc będzie o czym pisać. Będzie o podróżach dalszych i bliższych, o muzyce, o pierwszych razach, o ludziach i miejscach. Będzie pewnie trochę o filmach, książkach, ciuchach i kosmetykach. Może nawet będzie coś o sprawach głębszych, bardziej duchowych, choć tego zagwarantować nie mogę.

Ale - coś będzie na pewno. Bo ileż można milczeć?