Wednesday 30 April 2014

Zmęczone pokolenie

Ubiegły weekend spędziłam na intensywnym imprezowaniu. Tak się składa, że spora część moich klubowych znajomych to ludzie młodsi ode mnie o 10 lat albo i więcej. Spodziewałam się więc, że będą energiczni, pełni życia i gotowi przetańczyć dwie noce pod rząd bez większego problemu.

Cóż, pomyliłam się.

Zaczęło się od pewnej panny, która ostatnio uciekła z imprezy, wymawiając się bólem głowy. Tym razem z głową było wszystko w porządku, za to zaczął ją męczyć okropny ból brzucha. Ewakuowała się więc po niecałych trzech godzinach. Ciekawostka: tyle samo czasu spędziła, szykując się do wyjścia... Przypuszczam, że dziewczę należy do gatunku, któremu bardziej zależy na zrobieniu odpowiedniego wrażenia, niż na dobrej zabawie. Cóż, nie wnikam.

Wraz z nią wykruszyła się druga panna. Wiadomo, czego się nie robi w imię przyjaźni.

Młodzieniec, który nam towarzyszył, miał ogromną ochotę zostać do końca. Cóż z tego, skoro dwie pozostałe dziewoje stwierdziły, że "nie czują klimatu", a jedna z nich zaczęła stękać, wzdychać i stroić kwaśne miny... Młodzieniec robił za kierowcę. No i tym sposobem wyszli wszyscy. Gdzieś tak koło 3:30 nad ranem.

Tymczasem ja, pani po trzydziestce, bawiłam się w najlepsze do świtu. A następnej nocy zaliczyłam powtórkę z rozrywki.

I tak się teraz zastanawiam, czy całe to młode pokolenie jest takie wydelikacone? Takie pozbawione energii, wiecznie zmęczone, narzekająco-jęczące? Czy może to kwestia wychowania i ci, którzy nie wszystko dostawali podane na tacy pod wielkopański nosek, mają więcej ikry, natomiast ci, na których od najmłodszych lat chuchano, dmuchano i trzymano ich pod kloszem, wyrastają na narzekające panny i biadolących młodzieńców?

Doprawdy, czasem mam wrażenie, że 20 to nowe 60: a to jakiś ból, a to zmęczenie, a to ogólne niechciejstwo... Skąd się to bierze?

Żałuję, że nie mogę wydestylować tego składnika, który daje mi energię do życia, i przerobić na pigułki. Sprzedawałabym je tym wszystkim młodym zmęczonym i zostałabym milionerką.

Chociaż... I bez tego czuję się, jakbym wygrała milion w totka. No bo spójrzmy prawdzie w oczy, mało która trzydziestoparolatka ma tyle ikry co ja. A to jest lepsze i ważniejsze niż nawet największe pieniądze.

Monday 14 April 2014

Hunger games, czyli o walkach skazanych na klęskę

Raz na jakiś czas łapie mnie faza na odchudzanie.

Nie wiem, skąd mi się to bierze. Wspomniana faza nachodzi mnie zwykle zupełnie niespodziewanie, nie spowodowana żadnymi obiektywnymi przyczynami w rodzaju komentarzy cioć i babć, że "dobrze wyglądam" czy nagle zbyt opiętych spodni. To nawet nie kwestia pory roku, bo choć, owszem, wiosną zdarza się częściej, to niekiedy pojawia się także na jesieni, a nawet - o zgrozo! - w okolicach świąt.
Cóż zrobić, tak mam i już.

Traf chciał, że faza naszła mnie jakiś tydzień temu. Pierwsze objawy pojawiły się nieco wcześniej: niepokojące myśli o tym, że wypadałoby coś ze sobą zrobić, że lato i sezon bikini (choć w tym roku żadnego plażowania nie planuję), że jak zrobi się cieplej, to fajnie będzie odsłonić trochę zgrabnego ciałka (tja, cieplej, na Wyspach...) i że w ogóle będę strasznie z siebie dumna, jak już zrobię się lekka jak piórko.

W końcu stwierdziłam: trudna rada, czas się odchudzać i tyle.

Tym sposobem siedzę aktualnie za biurkiem, słuchając kiszek grających marsza (a marsz ów brzmi zdecydowanie żałobnie), popijając wodę i udając, że wcale nie jestem głodna. Z pozoru nawet nieźle mi idzie. Ba, nawet się uśmiecham.

Nikt nie wie, że uśmiecham się do zdjęć smakowitych czekoladowych brownies z solonym karmelem, rumianej pizzy z ciągnącym się serem, cudnych, piętrowych burgerów z chrupiącymi frytkami...

Daję słowo, tym, którzy próbują się odchudzić, należałoby odłączyć internet.

Patrzę więc, ocierając cieknącą ślinkę, brzuch burczy, a ja powoli dochodzę do wniosku, że życie bez odrobiny przyjemności jest zupełnie pozbawione sensu. A skoro jedzenie daje mi przyjemność, to głupotą byłoby go sobie odmawiać, prawda? Kto wie, czy dziś, wracając do domu, nie wpadnę pod samochód i nie pożegnam się z życiem, zdążywszy jeszcze pomyśleć przed śmiercią, że trzeba było zjeść te lody albo czekoladkę...

I tak oto znów przegrywam. Albo wygrywam, w zależności od tego, jak na to spojrzeć.

Może, zamiast się odchudzać, pora zapisać się na jakiś kurs samoakceptacji.