Friday 27 June 2014

Inwazja mroku. Wave Gotik Treffen 2014.

Nie myślcie sobie, że zapomniałam. Obiecałam, a ja obietnic dotrzymuję.

Czemu tak późno, spytacie? Ano temu, że dopiero ochłonęłam. Albo: prawie ochłonęłam. Bo coś mi się zdaje, że moje pierwsze WGT będę wspominać jeszcze długo. Pewnie gdzieś tak do maja 2015 roku, czyli do następnego WGT.

WGT, czyli Wave Gotik Treffen, to jedna z największych tego typu imprez w Europie. Od pierwszego festiwalu w 1987 roku, który odbył się w Poczdamie i zgromadził kilkaset osób, minęło sporo czasu, a impreza bardzo się rozrosła. W 1992 roku przeniosła się do Lipska i właśnie w tym (pięknym skądinąd) mieście odbywa się do dziś. Liczba uczestników oscyluje gdzieś w okolicach 20 tysięcy.

Od czego zacząć? Może od tego, że jeszcze nigdy nie widziałam takiej inwazji gotów i przedstawicieli pokrewnych subkultur na (wcale niemałe) miasto. Jeśli odwiedzisz kiedyś Lipsk w czasie tego dorocznego zgromadzenia, przygotuj się na to, że wszędzie będzie się roić od odzianych na czarno (no dobrze, nie tylko, ale głównie) postaci.

Druga rzecz: ubrania, kreacje, stylówy, jak zwał, tak zwał. Pewnie, zdarzają się ludzie w bojówkach albo szortach i koszulkach ulubionych zespołów. Ale są i tacy, których kostiumy wywołują niezliczone serie ochów i achów. Tegoroczne WGT było jednym z najcieplejszych w historii, więc nie mogłam wyjść z podziwu dla pań w szerokich wiktoriańskich spódnicach, gorsetach, kapeluszach i zapiętych po samą szyję bluzkach. Naoglądałam się steampunkowców, cybergotów, miłośników industrialu, deathrocka i metalu... I tu takie małe spostrzeżenie: jeśli wydaje ci się, że wszystko już widziałeś, ludzie na WGT i tak cię czymś zaskoczą :)

Trzecia sprawa: jeśli nie chcesz, żeby ominęły cię najlepsze imprezy, zapomnij o śnie. No dobrze, możesz uciąć sobie drzemkę gdzieś tak między 10 rano a południem. Ale istnieje ryzyko, że kiedy zobaczysz program, nie będziesz chciał tego robić. Dlaczego? Otóż program to czterostronicowa książeczka, zadrukowana maleńkimi literkami i pełna festiwalowych wydarzeń: koncertów, imprez, przedstawień teatralnych, wystaw, wykładów i innych różności. Słowem, jest w czym wybierać.

Czwarta rzecz: choćbyś nie wiem jak się starał, i tak nie zobaczysz wszystkiego. Taki już urok dużych festiwali i jedyne, co można zrobić, to pogodzić się z tym i wrzucić na luz. Jak to mawiają mądrzy ludzie, wyżej rzyci nie podskoczysz.

Pięć: warto mieć ze sobą nadwyżkę pieniędzy. "Czarny Rynek", czyli hala zakupowa na Agrze jest ogromna i pełna cudowności, od gorsetów, rękawiczek i kapeluszy po gogle i futrzaste osłonki na buty. Jest też dużo płyt, koszulek i biżuterii. Ja jestem rozpieszczona, bo w moim mieście można kupić praktycznie wszystko to, co tam, ale dla kogoś, kto mieszka w miejscu nie sprzyjającym alternatywnym zakupom, Czarny Rynek będzie rajem i zarazem piekłem, w którym łatwo utopić ostatnie pieniądze...

Sześć: jeśli chcesz jechać na WGT, zarezerwuj nocleg jak najwcześniej. Najlepiej na rok przed. Tak, piszę zupełnie serio. Wielu ludzi, wymeldowując się z hoteli, od razu rezerwuje pokoje na następny rok.

Siedem: jedzenie w festiwalowych budkach nie jest takie złe. Picie jest bardzo dobre, zwłaszcza w Pogańskiej Wiosce, gdzie można spróbować takich pyszności jak piwo z miodem, różane wino czy kirschbier, czyli wiśniowe piwo, w którym zakochałam się od pierwszego łyka.

Długo by pisać, długo opowiadać... Najlepiej pojechać i zobaczyć, bo zdecydowanie warto!

Na przyszłoroczne WGT już zaklepałam mieszkanko i wzięłam wolne z pracy. I coś mi się zdaje, że będę jeździć co roku, bo choć festiwal jest ogromny, to panuje na nim niesamowicie przyjazna atmosfera. A to jest dla mnie szalenie ważne.

Na koniec kilka fotek, bo przecież obiecałam :)












Thursday 5 June 2014

Będzie się działo!

Jeśli to czytasz, to znaczy, że jestem w drodze na Wave Gotik Treffen.

I, jak przystało na kogoś, kto pierwszy raz jedzie na ten festiwal mrocznej muzyki, jestem podekscytowana jak diabli!

A po powrocie zdam relację, obficie okraszoną zdjęciami. 

Stay tuned and stay dark, robaczki :)




Wednesday 4 June 2014

Na skórze malowane

- Przecież ty już masz tatuaż, po co ci więcej, gumką tego nie wymażesz - napisała mi Pani Matka, dowiedziawszy się, że w styczniu przyjeżdżam w rodzinne strony celem odwiedzenia pewnego zdolnego artysty od obrazków na ciele.

Trochę racji ma: nie wymażę. Ale czy nie o to właśnie chodzi?

Tatuaże, do niedawna kojarzone z przestępczym półświatkiem i społecznie nieprzystosowanym "elementem", rzadko już wywołują takie skojarzenia. Wciąż jeszcze zdarza się ktoś, kto twierdzi, że z malunkiem na ciele nie da się znaleźć dobrej pracy (fałsz), że wytatuowane kobiety chętnie pójdą do łóżka z każdym, kto wyrazi chęć (fałsz), że każdy wytatuowany człowiek na starość będzie tego żałował (fakt, pewnie są tacy, którzy będą, ale, jak każde uogólnienie, i to nie jest do końca prawdziwe). Generalnie jednak rzecz biorąc, zdobienie skóry tuszem nie szokuje już tak jak kiedyś. Znormalniało, stało się czymś niemal zwyczajnym, choć i tak znajdą się tacy, którzy będą twierdzić, że to nic innego jak próba zwrócenia na siebie uwagi.

(Swoją drogą, nie uważam, żeby w pragnieniu przyciągania uwagi było coś złego. Koniec dygresji.)

Znalazłam niedawno zabawny artykuł, którego autorka porównuje decyzję o ozdobieniu swojego ciała tatuażem (zło!) do decyzji o posiadaniu potomstwa (wręcz przeciwnie!), powołując się na argumenty swojej mamy. Dodam, że autorka zupełnie się z nimi nie zgadza i uważa je za absurdalne.

Ja też. I dawno się tak nie uśmiałam, jak przy czytaniu tego tekstu, więc bardzo Wam go polecam.

A jak dorobię się tatuażu numer dwa (to już za trzy tygodnie!), to na pewno się pochwalę, a co! I wiem, że kiedy już będę stara i pomarszczona, pewnie nie będzie wyglądał tak samo. Ale wiecie co? Nadal będzie mój i nadal będę go lubić. I na pewno nie przyjdzie mi do głowy użyć tego urządzenia:



Friday 9 May 2014

Bo wolność kocham i rozumiem

- Wiesz, im dłużej jestem sama, tym bardziej mi się to podoba - oznajmiłam mojej współlokatorce w poniedziałek. Cały wolny od pracy dzień spędziłam na szwendaniu się po jednej z moich ulubionych dzielnic mojego miasta, wygrzewaniu się w słońcu nad kanałem z książką w dłoni i popijaniu zimnego piwka w doborowym towarzystwie. Słowem, żyć nie umierać.
- Ja od początku podejrzewałam, że tak z tobą może być - odparła współlokatorka. - Ty lubisz tę swoją wolność.

Lubię, co tu kryć. Ale z drugiej strony, czy jest ktoś, kto nie lubi?

Okazuje się, że owszem, jest trochę takich przypadków. Wcale niemało.

Rozejrzyj się wokół siebie. Na pewno znasz przynajmniej jedną osobę, która po prostu nie umie być sama. Kogoś, kto przechodzi płynnie z jednego związku w drugi, nie dając sobie czasu na to, by ochłonąć. Kogoś, kto bez swojego misia-pysia, słoneczka, skarbeczka czy kwiatuszka nie wyściubi nosa z domu. Kogoś, kto nigdy nie ma żadnych planów, bo a nuż misiu-pysiu będzie chciał zrobić coś razem. Kogoś, kto nie kupi sukienki, koszuli czy butów bez konsultacji z Drugą Połówką*.

Znacie takich ludzi? Jestem pewna, że tak.

Traf sprawia, że tacy ludzie zostają czasem sami. Zwykle nie na długo, ale jednak. Wtedy ogarnia ich blady strach: bo jak to, sami mają dysponować swoim czasem? Sami decydować o sobie? To tak w ogóle można?

Niektóych ta myśl przeraża tak bardzo, że lądują w ramionach pierwszej lepszej osoby, która się nimi zainteresuje - nieważne, czy jest to osoba, z którą ich cokolwiek łączy. Ważne, że jest. I że znów można się wokół kogoś owinąć, poczuć się bezpiecznie.

Ale są i tacy, którzy nagle zauważają, że bycie singlem nie jest wcale takie złe. Odgrzebują stare, dawno zapomniane pasje albo odkrywają nowe. Zaczynają robić coś, co daje im radość. Poznają nowych ludzi - i wcale nie z myślą o tym, że któryś z tych ludzi może być ich potencjalnym chłopakiem/dziewczyną.

Wolność ma to do siebie, że uzależnia. I jest to chyba najzdrowsze uzależnienie, jakie można sobie wyobrazić.




* Swoją drogą, określenie "Druga Połówka", dla niektórych tak romantyczne, sprawia, że jeży mi się włos na głowie. Bo sugeruje, że człowiek bez partnera jest człowiekiem o niepełnej wartości. Ja tam czuję się cała i nie potrzebuję uzupełnienia, dziękuję za troskę.


A o związkach, które nie ograniczają, tylko rozwijają, też będzie. Bo wierzę - ba, wiem! - że takie istnieją.

Wednesday 30 April 2014

Zmęczone pokolenie

Ubiegły weekend spędziłam na intensywnym imprezowaniu. Tak się składa, że spora część moich klubowych znajomych to ludzie młodsi ode mnie o 10 lat albo i więcej. Spodziewałam się więc, że będą energiczni, pełni życia i gotowi przetańczyć dwie noce pod rząd bez większego problemu.

Cóż, pomyliłam się.

Zaczęło się od pewnej panny, która ostatnio uciekła z imprezy, wymawiając się bólem głowy. Tym razem z głową było wszystko w porządku, za to zaczął ją męczyć okropny ból brzucha. Ewakuowała się więc po niecałych trzech godzinach. Ciekawostka: tyle samo czasu spędziła, szykując się do wyjścia... Przypuszczam, że dziewczę należy do gatunku, któremu bardziej zależy na zrobieniu odpowiedniego wrażenia, niż na dobrej zabawie. Cóż, nie wnikam.

Wraz z nią wykruszyła się druga panna. Wiadomo, czego się nie robi w imię przyjaźni.

Młodzieniec, który nam towarzyszył, miał ogromną ochotę zostać do końca. Cóż z tego, skoro dwie pozostałe dziewoje stwierdziły, że "nie czują klimatu", a jedna z nich zaczęła stękać, wzdychać i stroić kwaśne miny... Młodzieniec robił za kierowcę. No i tym sposobem wyszli wszyscy. Gdzieś tak koło 3:30 nad ranem.

Tymczasem ja, pani po trzydziestce, bawiłam się w najlepsze do świtu. A następnej nocy zaliczyłam powtórkę z rozrywki.

I tak się teraz zastanawiam, czy całe to młode pokolenie jest takie wydelikacone? Takie pozbawione energii, wiecznie zmęczone, narzekająco-jęczące? Czy może to kwestia wychowania i ci, którzy nie wszystko dostawali podane na tacy pod wielkopański nosek, mają więcej ikry, natomiast ci, na których od najmłodszych lat chuchano, dmuchano i trzymano ich pod kloszem, wyrastają na narzekające panny i biadolących młodzieńców?

Doprawdy, czasem mam wrażenie, że 20 to nowe 60: a to jakiś ból, a to zmęczenie, a to ogólne niechciejstwo... Skąd się to bierze?

Żałuję, że nie mogę wydestylować tego składnika, który daje mi energię do życia, i przerobić na pigułki. Sprzedawałabym je tym wszystkim młodym zmęczonym i zostałabym milionerką.

Chociaż... I bez tego czuję się, jakbym wygrała milion w totka. No bo spójrzmy prawdzie w oczy, mało która trzydziestoparolatka ma tyle ikry co ja. A to jest lepsze i ważniejsze niż nawet największe pieniądze.

Monday 14 April 2014

Hunger games, czyli o walkach skazanych na klęskę

Raz na jakiś czas łapie mnie faza na odchudzanie.

Nie wiem, skąd mi się to bierze. Wspomniana faza nachodzi mnie zwykle zupełnie niespodziewanie, nie spowodowana żadnymi obiektywnymi przyczynami w rodzaju komentarzy cioć i babć, że "dobrze wyglądam" czy nagle zbyt opiętych spodni. To nawet nie kwestia pory roku, bo choć, owszem, wiosną zdarza się częściej, to niekiedy pojawia się także na jesieni, a nawet - o zgrozo! - w okolicach świąt.
Cóż zrobić, tak mam i już.

Traf chciał, że faza naszła mnie jakiś tydzień temu. Pierwsze objawy pojawiły się nieco wcześniej: niepokojące myśli o tym, że wypadałoby coś ze sobą zrobić, że lato i sezon bikini (choć w tym roku żadnego plażowania nie planuję), że jak zrobi się cieplej, to fajnie będzie odsłonić trochę zgrabnego ciałka (tja, cieplej, na Wyspach...) i że w ogóle będę strasznie z siebie dumna, jak już zrobię się lekka jak piórko.

W końcu stwierdziłam: trudna rada, czas się odchudzać i tyle.

Tym sposobem siedzę aktualnie za biurkiem, słuchając kiszek grających marsza (a marsz ów brzmi zdecydowanie żałobnie), popijając wodę i udając, że wcale nie jestem głodna. Z pozoru nawet nieźle mi idzie. Ba, nawet się uśmiecham.

Nikt nie wie, że uśmiecham się do zdjęć smakowitych czekoladowych brownies z solonym karmelem, rumianej pizzy z ciągnącym się serem, cudnych, piętrowych burgerów z chrupiącymi frytkami...

Daję słowo, tym, którzy próbują się odchudzić, należałoby odłączyć internet.

Patrzę więc, ocierając cieknącą ślinkę, brzuch burczy, a ja powoli dochodzę do wniosku, że życie bez odrobiny przyjemności jest zupełnie pozbawione sensu. A skoro jedzenie daje mi przyjemność, to głupotą byłoby go sobie odmawiać, prawda? Kto wie, czy dziś, wracając do domu, nie wpadnę pod samochód i nie pożegnam się z życiem, zdążywszy jeszcze pomyśleć przed śmiercią, że trzeba było zjeść te lody albo czekoladkę...

I tak oto znów przegrywam. Albo wygrywam, w zależności od tego, jak na to spojrzeć.

Może, zamiast się odchudzać, pora zapisać się na jakiś kurs samoakceptacji.