Wednesday 29 February 2012

Peszyn for feszyn?

Za każdym razem, gdy odwiedzam London Fashion Weekend - a odwiedzam regularnie, co pół roku, od ładnych paru lat - dochodzę do kilku wniosków.

Pierwszy to ten, że średnia wieku uczestników spada z sezonu na sezon. Kiedyś przychodzily głównie nastoletnie dziewczyny i młode dwudziestokilkuletnie kobiety. W ubiegłą niedzielę roiło się od na oko dziesięcioletnich dziewczynek. Co gorsza, wspomniane dziewczynki wyglądały jak miniaturowe kopie ich chudych, wypacykowanych i wystylizowanych do granic mozliwosci mam. Sama nie wiem, czy bardziej mnie to bawi, czy przeraża. Bo z jednej strony dobrze, że przynajmniej żeńska część brytyjskiego społeczeństwa wysysa zamiłowanie do mody z mlekiem matki, ale z drugiej - czy oglądanie pokazów mody może nie odcisnąć swego piętna na małych dziewczynkach, popychając niektóre z nich w kościste ramiona zaburzeż odżywiania?

Drugi: choć uwielbiam wiosnę i lato, to jednak jeśli idzie o modę, zdecydowanie preferuję tę jesienno-zimową. Pastele, kwiatowe wzory i zwiewne, dziewczęce sukienki mają swój urok, ale wolę na nie patrzeć niż nosić. Lato spędzam w długich, prostych, czarnych kieckach: ot, wkładam, obwieszam się biżuterią, zakładam na nos wielkie okulary - i tyle. Podziwiam dziewczyny, które potrafią bawić się letnią modą. Dla mnie zabawa zaczyna się wtedy, kiedy w sklepach pojawiają się ubrania z cięższych materiałów w ciemnych kolorach. Kiedy można, a nawet trzeba ubrać się "na cebulkę". Kiedy ciężkie buciory stają się nieodłącznym elementem stroju. I choć zimy w mieście nie znoszę, zimowa moda to zupelnie inna sprawa.

I trzeci: albo zrobiłam się bardziej wybredna, albo wyleczyłam się z kompulsywnego kupowania. Podziwiam ubrania na wieszakach, wzdycham na widok pięknych torebek i uśmiecham się do butów na niebotycznych koturnach, ale... Na tym się kończy. Nie sięgam już, jak dawniej, po kartę kredytową. To chyba dobry znak.

Thursday 9 February 2012

Idealna kobieta.

Zawsze miła, grzeczna, usłużna i uśmiechnięta. Nigdy się nie skarży i nigdy, ale to przenigdy się nie zlosci, bo przecież złość piękności szkodzi, a od dziecinstwa powtarzali jej, że uroda to jej największy skarb. Zadbana, czyli szczupła, ale kształtna, przystrzyżona tu i ówdzie, spiłowana, umalowana i ubrana skromnie, ale z klasą. Elegancka, ale nie na tyle, by swoją elegancją zastraszać facetów.

Musi być na tyle inteligentna, by nie ośmieszyć swojego mężczyzny w towarzystwie, ale bez przesady, bo to przecież on ma błyszczeć. Musi pracować, ale w żadnym wypadku nie wolno jej zarabiać wiecej niż zarabia on, bo to przecież nie wypada i tyle. Nie wolno jej kląć, palić i pić, za to wypada przymykać oko, kiedy jej mężczyzna to robi. W końcu jest facetem, więc mu wolno.

Czy wspomniałam już, że koniecznie musi kogoś mieć? No wiec: musi. Bez mężczyzny z pewnoscia uschnie albo, co gorsza, uświadomi sobie, ile jest warta i zacznie robić coś dla siebie. To niebezpieczne. Lepiej, by nadal stawiała cudze potrzeby przed własnymi i brała na swoje barki ciężar wszystkich obowiązków. Jeśli przy tym wszystkim nadal będzie wyglądać nienagannie i uśmiechać się uroczo, może nawet zasłuży na pochwałę.

Musi miec własne zainteresowania. Najlepiej, jeśli będą przypadkiem wiązać się z utrzymaniem porządku w domu, wychowaniem dzieci i dbaniem o pełny brzuch faceta. Nie powinna interesowac sie męskimi sprawami, takimi jak samochody i sport. A jeśli nawet wie, co to spalony, niewskazane jest, by się tą wiedzą chwaliła. To takie niekobiece.

Kobieta idealna musi byc doskonałą żoną, matką, kochanką i gospodynią. Musi zachowywać się jak dama, uwodzic jak luksusowa kurtyzana, harowac jak koń i szczerzyć się jak kot z Cheshire. Kobieta idealna to ponury mit, na który tak wiele z nas daje się zlapac, nie zauważając nawet, jak się wypalamy.

Mowi się, że ideały nie istnieją. Uwierzmy w to i przestańmy próbować się nimi stać.

Wednesday 8 February 2012

Roweradość

Kiedy nie pedałuję, usycham. Robię sie ospała, zrzędliwa, nieszczęśliwa. Dlatego trudno się dziwić, że wczorajsza awaria moich dwóch kółek wprawiła mnie w podły humor. Mam cichą nadzieję, że usterkę da się jeszcze naprawić. Z drugiej strony, jeśli się nie da, będe miała pretekst do nabycia nowych dwóch kółek...

Znajomi stukają się w glowy i wytrzeszczają oczy ze zdumienia, kiedy mówię im, że jeżdżę na rowerze do pracy bez względu na porę roku. No bo jak to: jesienią, kiedy pada? Albo zimą, kiedy temperatury spadaja do przerażających -2 stopni? W dodatku 16 kilometrów w jedną stronę? Toż to przecież istne szaleństwo!

A ja po prostu to lubię. Bo bycie zależną od kapryśnego publicznego transportu średnio mi odpowiada - na rowerze zawsze wiem, jak długo zajmie mi podróż do pracy albo do domu. Bo fajnie się czasem trochę zmęczyć. Bo oszczędność pieniędzy i czasu też nie jest bez znaczenia. No i mogę zjeść trochę więcej i nie odłoży mi się w biodrach.

Słowem: same plusy!

Trzymajcie więc kciuki za szybkie ozdrowienie mojego dwukołowego rumaka. I za to, bym jak najszybciej znów poczuła roweradość.