Thursday 29 November 2012

Pytania są tendencyjne.

Ale to wcale nie znaczy, że na nie nie odpowiem. Taka już ze mnie ekshibicjonistka, że jak ktoś pyta, to odpowiadam, z niczym się nie kryjąc, o.

Pyta zaś Małka. Dzieki, Małko!

Nie będę nominować kolejnych blogów, bo mam wrażenie, że autorzy większości blogów, które czytam, albo brali już udział w zabawie, albo wszelkie zabawy uważają za stratę czasu i glupotę...




1. Skąd pomysł na temat bloga?
W zasadzie trudno mi określić, jaki jest temat tego bloga. Potrzebowałam po prostu miejsca w sieci, gdzie mogłabym się wygadać.

2. A na tytuł?
Sam się przypętał. A było to tak: jakiś czas temu rozważałam przeprowadzkę z mojego Dużego Miasta do małego miasteczka. W miasteczku mam kilku znajomych, lubię tam jeździć raz na jakiś czas, nawet mi się tam podoba. Wszystko więc niby ładnie i pięknie, ale... Doszłam do wniosku, że to nie dla mnie. Że jednak jestem mieszczuchą. I już.

3. Co robisz żeby poprawić listopadowy nastrój?
Dużo się ruszam: jeżdżę na rowerze, ćwiczę, tańczę. Staram się nie przesiadywaę bezczynnie w domu, bo wtedy nachodzą mnie różne ponure myśli. Jem czekoladę - niedużo, ale za to dobrą. A kiedy jest mi naprawde źle, słucham najbardziej dołującej muzyki, jaką uda mi się znaleźć. Brzmi dziwnie, ale czasem muszę po prostu sięgnąć dna, żeby mieć się od czego odbić.

4. W co nigdy nie uwierzysz?
W boga. Jakiegokolwiek.

5. Czytasz, oglądasz czy słuchasz?
Wszystko po trochu! Muzyka, książki i filmy są dla mnie niezwykle ważne. I trudno byłoby mi żyć bez jakiejkolwiek z tych rzeczy.

6. Najładniejszy wyraz?
Minimum. Czemu? Spróbuj zapisać to słowo na kartce papieru :)

7. I najbrzydszy?
Wydzielina. Maciora. Szczecina.

8. Początki czy zakończenia?
Początki. Lubię wrażenie, że mam przed sobą czystą kartę i mogę zrobić z nią wszystko, co tylko mi przyjdzie do głowy.

9. Dzień, który wykreślił(a)byś z tygodnia?
Czwartek. Zupełnie niepotrzebne preludium do piątku.

10. Twoje miejsce?
Każde miejsce. Wychodzę z założenia, że "where I lay my head is home". Chociaż... Lubię moje Duże Miasto. Nie tylko jego piękną, "turystyczną" stronę. I Barcelonę lubię bardzo. Tak bardzo, że gdybym znala kataloński albo przynajmniej hiszpański, to chciałabym tam mieszkać.

11. Czy pomyślałeś/-aś "co za idiotyczna zabawa" zanim się przełamałeś/-aś i zdecydowałeś/-aś wziąć udział ;) ?
Nie. Jak już wspomniałam, jestem ekshibicjonistką.

Wednesday 21 November 2012

Się sypie. Się zmienia.

Czasem tak bywa, że wszystko się wali. Wywraca się na lewą stronę. Zmienia o sto osiemdziesiąt stopni. I nic nie można na to poradzić.

Jestem teraz w takim właśnie miejscu. Życie wywraca mi się na lewą stronę, w dodatku w zwolnionym tempie. Staram się widzieć pozytywy, być dobrej myśli, wierzyć, że się ułoży.

Tylko serce, to durne serce, wcale nie pomaga. Cierpi. Boli. Rozpada się na kawałki w slow motion.

Jeszcze będzie dobrze, powtarzam sobie jak mantrę.

Jeszcze będzie.

Thursday 23 August 2012

Koniec z odkładactwem.

Doszłam do wniosku, że nadal robię za mało, by się uszczęśliwić.

No bo tak: mam ochotę pojechać na festiwal, wyjść na imprezę czy koncert - ale z jakiegoś powodu rezygnuję, tłumacząc sobie, że pojadę następnym razem, pójdę kiedy indziej.

Koniec z tym, mili państwo. "Kiedy indziej" może nigdy nie nadejść.

Na Infest w tym roku nie zdążę. A szkoda. Ale może Whitby?

Wednesday 25 July 2012

Glupie pytania, glupie odpowiedzi.

Jeśli ktoś jeszcze spyta mnie, jak się czuję z trzydziestką na karku, przysięgam, że nie wyrobię.

Jak się czuję? Tak samo jak wcześniej, o. Nie nastąpiła we mnie żadna gwałtowna zmiana, nie przeżyłam momentu duchowego uniesienia z racji swojej nagle odkrytej dojrzałości ani też załamania psychicznego wywołanego nagłym uświadomieniem sobie, jaka jestem stara. Nie postanowiłam zmienić wszystkiego, od A do Z, w swoim życiu, nie podjęłam żadnej ważnej decyzji o ślubie, macierzyństwie, zmianie pracy czy miejsca zamieszkania. Poświętowałam, a potem wróciłam do domu z urlopu, wygłaskałam koty i poszlam na imprezę. I guzik mnie obchodzi, że paniom po trzydziestce nie wypada.

Monday 21 May 2012

Niewyrastanie.

Jestem już dużą dziewczynką, a duże dziewczynki nie jarają się grami komputerowymi. Nie spędzają długich godzin przed monitorem, rozczłonkowując potwory na rozmaite wymyślne sposoby. Nie piszczą z radości, kiedy uda im się znaleźć jakiś wypasiony przedmiot. Nie klną w żywy pień, kiedy ich postać wyzionie ducha.

Nie wypada, prawda?

A guzik!

Nie po to dwanaście lat czekałam na Diablo III, żeby teraz zbyć jego pojawienie się wzruszeniem ramion i stwierdzić, że to przecież dla dzieci. I tyle. Cytując klasyka, "bede gral(a) w gre", o.

Wednesday 9 May 2012

Sowy, skowronki i wszystko pomiędzy

Lubię poranki. Nie mam nic przeciwko wstawaniu o świcie. Lubię usiąść na kanapie z książką, zanim Ł. się obudzi, zaczytać się, zapomnieć. Lubię rano zagnieść drożdżowe ciasto albo upiec chleb. Wyjść na spacer. Przejechać się gdzieś na rowerze. Albo nic nie robić.

Kiedy mówię komuś o tym, że z własnej woli wstaję o nieludzko wczesnej godzinie, nawet wtedy, kiedy nie muszę, robi wielkie oczy. Bo jak to tak: sobota, nie trzeba zrywać się wcześnie do pracy, można poleżeć pod kołdrą - a ja wyskakuję z łóżka, ledwo otworzę oczy (czyli zwykle okolo 5:00), choć nikt mnie do tego nie zmusza?

Ano, wyskakuję. Tak już mam. Od zawsze chyba. Dziecięciem będąc, wykradałam się z pokoju o poranku, wędrowałam do kuchni, w której stało moje male, odrapane biurko, siadałam przy nim i rysowałam albo namiętnie spisywałam wymyślone historie.

I tak już mi zostało.

Byłabym więc typowym skowronkiem, gdyby nie to, że wieczory też lubię. I jeśli wiem, że mogę sobie na to pozwolić, lubię posiedzieć z książką do późnych godzin nocnych. Albo, zdarza się, do świtu. Wtedy w ogóle nie kładę się spać. Nie opłaca się.

Znajomi pytają mnie czasem, skąd biorę czas na wszystkie te rzeczy, które robię. Kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że zwyczajnie oszczędzam na śnie.

Ani sowa więc, ani skowronek.

Skowa? Sowronek?

Wygląda na to, że umykanie wszelkim klasyfikacjom jest moją cechą wrodzoną.

Wednesday 21 March 2012

O radości płynącej z czytania słów kilka

Odkąd pamiętam, odczuwam ogromny głód słowa pisanego. Rodzina zgodnie utrzymuje, że już jako czterolatka czytałam płynnie, bez sylabizowania i zatrzymywania się, by dokładniej zbadać literę czy słowo, a ja nie mam powodów, by im nie wierzyć. Wprawiałam się podobno na książeczkach dla dzieci oraz... niemieckich katalogach z wysyłkową modą, które namiętnie składowała moja babcia. Idąc z mamą na spacer, czytałam wszystko, od sklepowych szyldów po napisy na murach. Tak, te niecenzuralne też. Podejrzewam, że musialo to byc dość zabawne dla wszystkich, może z wyjątkiem mojej mamy, która pewnie niejednokrotnie marzyła o tym, by zapaść się pod ziemię.

Bylam częstym gościem w szkolnej bibliotece, ale wkrótce przestała mi ona wystarczać i zapisałam się do lokalnej, publicznej, a potem do jeszcze jednej. Potrafiłam pochłonąć 3-4 ksiązki w tydzień. Jeśli się nad tym zastanowić, nadal potrafię. Tu, na obczyźnie, też korzystam z bibliotek. Znajomość angielskiego jest moim błogosławieństwem.

Czytam prawie wszystko, od science fiction po współczesną beletrystykę, od biografii osób, które mnie interesują, po dobry horror, od kryminału po literaturę popularnonaukową. Treść jest, oczywiście, najważniejsza, ale niemal równie istotne są słowa, ich dobór, sposób, w jaki splatają się ze sobą w zdania. Są książki, które właśnie dzieki językowi, jakim zostały napisane, mają niezwykłą moc. Sa i takie, które tracą impet przez marne pióro autora. Nawet takie książki doczytuję jednak do końca. Wyjątkiem był "Zmierzch", który podsunęła mi koleżanka. Dobrnęłam gdzieś do sześćdziesiątej strony i zrezygnowałam. Wciąż nie rozumiem popularności tej serii, choć pewnie gdybym miala 14 czy 15 lat, bylabym nią zachwycona.

Wiem, że nie powinno mi byc żal ludzi, którzy nie czytają, ale jednak jest. Nigdy nie odwiedzą tych wszystkich światów, nie poznają całej rzeszy niezwykłych postaci, nie dadzą się porwać prądowi historii. Ich wybór, wiem, ale zastanawiam się, czy wiedzą, jak wiele tracą.

Ja karmię się słowem pisanym, jest mi potrzebne do życia jak powietrze. I pewnie kiedy przyjdzie mi umrzeć, wyzionę ducha z książką w reku.

To wcale nie byłaby taka zła śmierć.

Wednesday 29 February 2012

Peszyn for feszyn?

Za każdym razem, gdy odwiedzam London Fashion Weekend - a odwiedzam regularnie, co pół roku, od ładnych paru lat - dochodzę do kilku wniosków.

Pierwszy to ten, że średnia wieku uczestników spada z sezonu na sezon. Kiedyś przychodzily głównie nastoletnie dziewczyny i młode dwudziestokilkuletnie kobiety. W ubiegłą niedzielę roiło się od na oko dziesięcioletnich dziewczynek. Co gorsza, wspomniane dziewczynki wyglądały jak miniaturowe kopie ich chudych, wypacykowanych i wystylizowanych do granic mozliwosci mam. Sama nie wiem, czy bardziej mnie to bawi, czy przeraża. Bo z jednej strony dobrze, że przynajmniej żeńska część brytyjskiego społeczeństwa wysysa zamiłowanie do mody z mlekiem matki, ale z drugiej - czy oglądanie pokazów mody może nie odcisnąć swego piętna na małych dziewczynkach, popychając niektóre z nich w kościste ramiona zaburzeż odżywiania?

Drugi: choć uwielbiam wiosnę i lato, to jednak jeśli idzie o modę, zdecydowanie preferuję tę jesienno-zimową. Pastele, kwiatowe wzory i zwiewne, dziewczęce sukienki mają swój urok, ale wolę na nie patrzeć niż nosić. Lato spędzam w długich, prostych, czarnych kieckach: ot, wkładam, obwieszam się biżuterią, zakładam na nos wielkie okulary - i tyle. Podziwiam dziewczyny, które potrafią bawić się letnią modą. Dla mnie zabawa zaczyna się wtedy, kiedy w sklepach pojawiają się ubrania z cięższych materiałów w ciemnych kolorach. Kiedy można, a nawet trzeba ubrać się "na cebulkę". Kiedy ciężkie buciory stają się nieodłącznym elementem stroju. I choć zimy w mieście nie znoszę, zimowa moda to zupelnie inna sprawa.

I trzeci: albo zrobiłam się bardziej wybredna, albo wyleczyłam się z kompulsywnego kupowania. Podziwiam ubrania na wieszakach, wzdycham na widok pięknych torebek i uśmiecham się do butów na niebotycznych koturnach, ale... Na tym się kończy. Nie sięgam już, jak dawniej, po kartę kredytową. To chyba dobry znak.

Thursday 9 February 2012

Idealna kobieta.

Zawsze miła, grzeczna, usłużna i uśmiechnięta. Nigdy się nie skarży i nigdy, ale to przenigdy się nie zlosci, bo przecież złość piękności szkodzi, a od dziecinstwa powtarzali jej, że uroda to jej największy skarb. Zadbana, czyli szczupła, ale kształtna, przystrzyżona tu i ówdzie, spiłowana, umalowana i ubrana skromnie, ale z klasą. Elegancka, ale nie na tyle, by swoją elegancją zastraszać facetów.

Musi być na tyle inteligentna, by nie ośmieszyć swojego mężczyzny w towarzystwie, ale bez przesady, bo to przecież on ma błyszczeć. Musi pracować, ale w żadnym wypadku nie wolno jej zarabiać wiecej niż zarabia on, bo to przecież nie wypada i tyle. Nie wolno jej kląć, palić i pić, za to wypada przymykać oko, kiedy jej mężczyzna to robi. W końcu jest facetem, więc mu wolno.

Czy wspomniałam już, że koniecznie musi kogoś mieć? No wiec: musi. Bez mężczyzny z pewnoscia uschnie albo, co gorsza, uświadomi sobie, ile jest warta i zacznie robić coś dla siebie. To niebezpieczne. Lepiej, by nadal stawiała cudze potrzeby przed własnymi i brała na swoje barki ciężar wszystkich obowiązków. Jeśli przy tym wszystkim nadal będzie wyglądać nienagannie i uśmiechać się uroczo, może nawet zasłuży na pochwałę.

Musi miec własne zainteresowania. Najlepiej, jeśli będą przypadkiem wiązać się z utrzymaniem porządku w domu, wychowaniem dzieci i dbaniem o pełny brzuch faceta. Nie powinna interesowac sie męskimi sprawami, takimi jak samochody i sport. A jeśli nawet wie, co to spalony, niewskazane jest, by się tą wiedzą chwaliła. To takie niekobiece.

Kobieta idealna musi byc doskonałą żoną, matką, kochanką i gospodynią. Musi zachowywać się jak dama, uwodzic jak luksusowa kurtyzana, harowac jak koń i szczerzyć się jak kot z Cheshire. Kobieta idealna to ponury mit, na który tak wiele z nas daje się zlapac, nie zauważając nawet, jak się wypalamy.

Mowi się, że ideały nie istnieją. Uwierzmy w to i przestańmy próbować się nimi stać.

Wednesday 8 February 2012

Roweradość

Kiedy nie pedałuję, usycham. Robię sie ospała, zrzędliwa, nieszczęśliwa. Dlatego trudno się dziwić, że wczorajsza awaria moich dwóch kółek wprawiła mnie w podły humor. Mam cichą nadzieję, że usterkę da się jeszcze naprawić. Z drugiej strony, jeśli się nie da, będe miała pretekst do nabycia nowych dwóch kółek...

Znajomi stukają się w glowy i wytrzeszczają oczy ze zdumienia, kiedy mówię im, że jeżdżę na rowerze do pracy bez względu na porę roku. No bo jak to: jesienią, kiedy pada? Albo zimą, kiedy temperatury spadaja do przerażających -2 stopni? W dodatku 16 kilometrów w jedną stronę? Toż to przecież istne szaleństwo!

A ja po prostu to lubię. Bo bycie zależną od kapryśnego publicznego transportu średnio mi odpowiada - na rowerze zawsze wiem, jak długo zajmie mi podróż do pracy albo do domu. Bo fajnie się czasem trochę zmęczyć. Bo oszczędność pieniędzy i czasu też nie jest bez znaczenia. No i mogę zjeść trochę więcej i nie odłoży mi się w biodrach.

Słowem: same plusy!

Trzymajcie więc kciuki za szybkie ozdrowienie mojego dwukołowego rumaka. I za to, bym jak najszybciej znów poczuła roweradość.

Tuesday 31 January 2012

Krytykujesz? Pomyśl.

To żadna tajemnica: wrażliwi mają trudniej. Choć nie zawsze to okazują, przejmują się wszystkim, co mówią o nich inni, a krytyczne słowa wypowiedziane przez kogoś, na kim im zależy, zapamietują na długo. Czasem na zawsze.

Ile razy zdarzyło ci się skomentować czyjś strój, zachowanie albo umiejętności? Ile razy, nie zastanawiając się nad tym specjalnie, głośno wyraziłeś swoją opinię - że tamta ma grube nogi, ten jest taki nieśmiały i sztywny, jakby kij połknął, a inna z kolei za nic w świecie nie umie pisać. Naturalnie, nie przejmowałeś się specjalnie, że kogoś możesz tym zranić Bo i po co? W końcu to wolny kraj, a ty masz swoje zdanie i niech wszyscy o tym wiedzą.

Masz trochę racji. Ale tylko trochę.

Widzisz, ta z grubymi nogami pewnie i tak ma spore kompleksy. Być może stoi godzinami przed lustrem, marząc o tym, by wyglądać inaczej. Być może katuje sie restrykcyjną dietą i ćwiczeniami - tylko po to, by sprostać współczesnym standardom piękna - i nie może zaakceptować faktu, że piękno nie ma określonego kształtu czy rozmiaru. Być może nienawidzi swojego ciala i walczy z nim, zamiast żyć z nim w zgodzie. Czy myślisz, że kolejna zjadliwa uwaga jej pomoże?

Ten nieśmialy boi się takich jak ty. Boi się, że zginie wśród pewnych siebie, otwartych ludzi, bo nie jest taki jak oni, choć bardzo by chciał. W głębi ducha chciałby miec kolegów, przyjaciół, ale sytuacje, które są dla ciebie normalne, przerażają go i nic nie może na to poradzić. Czy pomyślałeś o tym, ze dzięki tobie może stać się jeszcze większym odludkiem? Czy przeszło ci przez myśl, że może kompletnie odizolować się od świata - właśnie dlatego, że dałeś mu do zrozumienia, że do niego nie pasuje?

Ta, którą nazwałeś grafomanką, po raz pierwszy pokazała komuś efekt swojej pracy. Wiedziała, że nie jest to arcydzieło, i liczyła na konstruktywną krytykę, dobrą radę, podpowiedź. Wybrała ciebie, bo ci ufała, ale ty wyśmiałeś jej starania. Być może już nigdy nic nie napisze. A szkoda, bo miała talent; wystarczyło tylko nad nim trochę popracować. Ale żeby mieć do tego motywację, musiałaby w siebie wierzyć. Wierzyła - a potem ty zgasiłeś jej wiarę.

Zanim skrytykujesz, zastanów się, czy twoja krytyka coś wniesie, czy zmieni coś na lepsze. Zmieni? Ubierz ją w słowa, które nie będą cięły jak żyletki. Nie zmieni? Zachowaj ją dla siebie.

Monday 23 January 2012

O błędach młodości i szukaniu siebie.

Myślę, że każdy z nas, nawet najbardziej niepokorny, prędzej czy później przechodzi taki okres, kiedy próbuje się dostosować. Próbuje przekonać siebie, że to, co robił i jaki był dotąd, to była tylko faza, przejściowy etap, młodzieńczy bunt, i stara się być taki jak wszyscy.

Niektórym się udaje. Chociaż, prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy to takie dobre.

Ja miałam taki moment krótko po przyjeździe na Wyspy. Wydawało mi się, że skoro mam już te dwadzieścia parę lat, pracuję i nie mieszkam z rodzicami, to muszę koniecznie być "dorosła" pod każdym względem. W odstawkę poszły moje ukochane Martensy, zamiast tego pojawiły się wysokie obcasy. Miejsce znoszonych dżinsów zajęły kobiece sukienki, a skórzaną kurtkę zastąpił elegancki płaszczyk. Upodobania muzyczne wprawdzie nie zmieniły się specjalnie, ale częściej sięgałam po łagodniejsze dźwięki. Częściej też, zamiast czytac książki, wertowałam babskie magazyny. I wszystko byłoby pięknie. Ale w końcu coś zaczęło mnie uwierać.

Czy zdarza wam się czasem przystanąć w miejscu - nieważne, metaforycznie albo dosłownie - i pomyśleć: "Co ja tu, do ciężkiej cholery, robię?" Czy miewacie takie chwile, kiedy spoglądacie w przeszłość, na dawnych siebie, i zastanawiacie się, gdzie straciliście to, co stanowiło wasz trzon i istotę? Czy nie wydaje wam się czasem, że rzeczywistość zrobiła z was trybiki w maszynie i że dostosowując się, straciliście coś ważnego?

Wydaje mi się, że wszystkiemu winne są stereotypy. To głupie przeświadczenie, że w pewnym wieku po prostu nie wypada robić pewnych rzeczy. Że w życiu człowieka przychodzi taki moment, kiedy powinien wtłoczyć się w jakąś ściśle określoną formę i robic to, co inni. W końcu pięćdziesięcioletnia pani powinna nosić kaszmirowe bliźniaki i perełki w uszach, a nie paradować w glanach i świecić tatuażami. Dojrzały pan powinien siedzieć za kierownicą bezpiecznego samochodu, a nie pruć po ulicy na motorze. Matka dwójki dzieci powinna czytać książki o wychowaniu, a nie marnować czas na Virginię Woolf, Kafkę czy Murakamiego.

Tylko kto to ustala? Kto decyduje o tym, co powinno się robić? I dlaczego mielibyśmy się do tego dostosowywać?

Mówią: "Dostosuj się albo giń". Ale przecież dostosowanie się - zwłaszcza, jeśli robimy to wbrew sobie - to też jakiś rodzaj śmierci, prawda?

Od jakiegoś czasu wracam do siebie. Odmawiam dostosowywania się. Może to zabrzmi banalnie, ale odkrycie, że mogę być tym, kim chcę być przywróciło mi chęć do życia. Co z tego, że wielkimi krokami zbliżają się moje trzydzieste urodziny? Wiek to tylko liczba.

A na szukanie (i znajdywanie) siebie nigdy nie jest za późno.

Thursday 19 January 2012

Larsson, pieniadze i brzydkie slowo na "F".

Nie lubię książek, które są super-mega-popularne. Jeśli widzę, że wszyscy coś czytają, z czystej przekory sama po to nie sięgam. Raz zrobilam ten błąd i sięgnęłam po Coelho. Do tej pory nie rozumiem jego fenomenu.

Za Stiega Larssona zabrałam się dzięki mojemu Tacie. Pewnego pięknego dnia, podczas rozmowy przez telefon, podekscytowanym głosem oznajmił mi, ze koniecznie muszę i już, bo tam jest taka dziewczyna, co mu się ze mną kojarzy i jak czyta o niej, to myśli o mnie. Muszę przyznać, że mnie zaintrygował. No i pomyślałam sobie, że książka, która podekscytowała mojego Tatę (zwykle przy czytaniu zasypiającego), faktycznie musi byc niezła.

Była. Pochłonęłam trzy tomy w tydzień, nie mogłam się oderwać. Ja, która od kryminalnych zagadek zawsze wokałam nowoczesną prozę i zabawę słowem, zaczytałam się w Larssonie. Nie wiedziałam wtedy, że to dopiero początek mojej przygody ze skandynawskim kryminałem (i że Larsson nie jest wcale najlepszym pisarzem tego nurtu). Ale zbaczam z toru.

Obiektywnie rzecz ujmując, trylogia Millenium nie wyróżnia się specjalnie na tle innych powieści tego typu. Larsson pisze sprawnie, rzetelnie, choc z miejsca można wyczuć, że jest bardziej dziennikarzem niz pisarzem (patrz: dbałość o szczegóły, zaczynając od tła społeczno-politycznego, a kończąc na liście zakupów z Ikei). Sama historia jest ciekawa, wciągająca i porusza istotne kwestie, ale to przecież nie wystarczy, by ksiązka odniosła międzynarodowy sukces.

I tu pojawia się Lisbeth Salander. Postać, jakiej chyba nigdy dotąd nie było. Aspołeczna, odziana w czerń chudzinka z twarzą nabitą żelastwem, fotograficzną pamiecią i hakerskimi umiejętnościami, które pozwalają jej znależć dosłownie każdą informację. Kieruje się własnym kodeksem moralnym, wymierza sprawiedliwość sadystycznym świniom i nie ufa nikomu. I myślę, że to właśnie ona jest kluczem do sukcesu trylogii Milennium.

Widziałam szwedzki film krótko po przeczytaniu trylogii i, choć sporo w nim bylo dziur i nieścisłości, podobal mi się bardzo. Kiedy dowiedziałam się, że Amerykanie kręcą własną wersję, nie bylam zadowolona. Planowałam nawet zbojkotować ten film i dopiero nazwisko reżysera (nic nie poradzę na to, że mam słabość do Davida Finchera) i wieść o tym, ze muzykę będzie komponował mój ulubiony duet (Trent Reznor i Atticus Ross) przekonały mnie, by pójść do kina.

Dostałam 2 godziny i 38 minut sprawnie, rzetelnie zrealizowanego filmu. Filmu, który ogląda się dobrze, ale który trochę jednak rozczarowuje. Nasuwa się pytanie: po co? Czyżby chodziło wyłącznie o pieniądze?

Stieg Larsson chciał, by za ekranizację jego książek zabrało się Hollywood. Liczył na to, że dzięki temu temat przemocy wobec kobiet będzie nagłośniony, że zaczną się debaty, dyskusje, rozmowy. Że media w końcu zwrócą uwagę na ten ważny problem. Zamiast tego mamy tylko zwiększony popyt na skórzane kurtki (pewna sieć sklepów odzieżowych wypuściła nawet kolekcję inspirowaną "Dziewczyną z tatuażem") i ciężkie buciory. W końcu bycie jak Salander jest teraz trendy, prawda?

Szkoda.

Czy Hollywood tak bardzo boi się tego brzydkiego słowa na "F"? Czy celowo unika feministycznego przekazu, który w książkach Larssona był wyraźnie widoczny? Być moze. W końcu feminizm nie sprzedaje się zbyt dobrze. Sprzedaje się za to seks i przemoc. Im więcej, tym lepiej, bo w końcu przeciętny odbiorca tyle już się tego naoglądał, że trzeba wytoczyć naprawdę ciężkie działa, by nim wstrząsnąć. A i to nie zawsze się udaje.

Smutny to świat, w którym więcej dyskutuje się o tym, że aktorka przekłuła sobie sutek do roli, niż o przesłaniu, które niesie grana przez nią postać. Z niczego robi się coś, a na to, co naprawdę ważne, zamyka się oczy.

Wednesday 18 January 2012

Opowiem wam bajke.

Dawno, dawno temu, w pewnym pięknym, starym, nadmorskim mieście, żyła sobie dziewczyna. Była trochę niepokorna, czytała trochę za dużo książek i zadawała zbyt wiele pytań, ale poza tym była całkiem zwyczajna. Prowadziła zwyczajne, trochę chaotyczne życie, ale pewnego dnia coś strzeliło jej do głowy i postanowiła spróbować szczęścia na obczyźnie.

Dziewczyna opuściła więc swoje piękne, stare, nadmorskie miasto  i wyjechała do jeszcze większego, równie starego, choć już nie nadmorskiego. I tak jej się tam spodobało, że po jakimś czasie zaczęła nazywać to miasto domem.

Polubiła je od pierwszej chwili. Za galerie, wystawy i muzea, za życie nocne, kina, teatry i bary, i nawet ten olbrzymi natłok ludzi nie przeszkadzał jej tak bardzo, bo w tłumie przecież łatwiej o anonimowość, a o to jej właśnie chodziło. Spodobało jej się to, że nikt nie patrzy na nią krzywo, nie wytyka palcami i nie śmieje się z niej na każdym kroku. Tak, to było właściwe miejsce dla niej.

Potem pojawił się chłopak. Sympatyczny, z diabelskim błyskiem w oku i trochę zjadliwym poczuciem humoru. Jakoś tak się złożyło, że dziewczyna i chłopak przypadli sobie do gustu.

Tu chciałoby się napisać: "I żyli długo i szczęśliwie."

Ale nie napiszę, bo to jest trochę inna bajka.

Dziewczyna bardzo, ale to bardzo chciała udowodnić wszystkim, że potrafi byc szczęśliwa, prowadząc standardowe, spokojne, ustabilizowane życie. Zamiast wychodzić z domu i oddychać powietrzem miasta - zaszywała się w czterech ścianach wraz z chłopakiem. I nawet nie zauważyła, jak zaczęła więdnąć.

Wciąż nie wiadomo, co ją obudziło. Czy to był jakiś impuls z zewnątrz, czy może gdzieś tam, w środku, odezwał się mały, cichutki głosik owiniętego w gruby wełniany koc serca? Cokolwiek to bylo, dziewczyna zaczęła nagle płakać bez powodu, chodzić smutna i przygnębiona, i mieć wątpliwości na każdy możliwy temat. Zaczęła tęsknić do wolności. Do miasta. I do siebie samej.

Mogła, oczywiście, nadal tęsknić i płakać, tłumiąc w sobie tęsknotę albo użalając się nad sobą. Ale że dziewczyna nie była z tych, co to się użalają, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć robić to, co naprawdę lubi, by odzyskaę to, co straciła.

A że dziewczyna lubi pisać o tym, co jej się przydarza i co ją inspiruje, założyła tego bloga.

To bedzie blog o filmach, książkach, muzyce, jedzeniu, miejscach, zdarzeniach i ludziach. To bedzie blog o tym, co inspiruje, intryguje, ciekawi i porusza. Taki prosto z serca. Będzie też trochę o miescie, bo miasto to więcej niż tylko tło.

To będzie blog z happy endem, albo i bez endu.

Już ja o to zadbam.